piątek, 13 grudnia 2019

OJCOWIE CHRZESTNI NA PARAPECIE



Już się zanosi na zlot rodzin ptasich.
Słońce wschodzi i gwiezdne niebo gasi.
Z okna na pierwszym piętrze wychyla się siwa głowa,
Potem widać już zaciśnięte dłonie, gdy ona się chowa.
Lecą, puszczone przez rozwarte palce, okruchy chleba ze śniadania.
Słychać łopot ptasich skrzydeł, a potem cichutkie skrobanie pazurów o chodnik podczas lądowania.
Już prawie wszystkie mafijne rodziny,
Stoją naprzeciwko siebie robiąc groźne miny.
Skrzeczą, piszczą, gulgoczą,
Wierząc, że tym razem konkurentów zaskoczą.
Kawki zachodzą od tyłu mewy, które się śmieją z tego.
Gołębie łączą się w zwarte grupy, bo nie ma to, jak pięciu na jednego.
Pieczywo leży poporcjowane, co mniejsze kawałki są na miejscu konsumowane.
Pod drzewem, z dala od terenu rywalizacji.
Widać dość duży kawałek bułki z wczorajszej kolacji.
Pierwsza podchodzi kawka, wbija dziób i biegnie na pas startowy.
Przebiera nogami i nabiera szybkości, jak samochód wyścigowy,
Potem, to już samolot lub nawet rakieta,
Lecz co z tego, jak na końcu pasa startowego inny ptasi gangster czeka.
Jeszcze próbuje zrobić unik, lecz nie pora teraz uciekać.
Przychodzi jej do ptasiego móżdżka, że się lepiej zatrzymać i na ruch przeciwnika poczekać.
Wtedy z powietrza atak następuje.
Kilka chwil i gawron siedzi na bułce i sobie ucztuje.
Niech wbija dziób w pieczywo suche,
My możemy się najeść niedużym okruchem.
Rzecze wróbli rodzina i przystępuje do intensywnego, obszaru zrzutu, przedziobywania.
Wiedzieć trzeba, że kto, jak kto, wróble wywiązują się w stu procentach ze swojego zadania.
Oczywiście jak nie ma innych, silniejszych od tych małych ptaszków.
Teraz są, więc po krótkim, acz intensywnym zajadaniu, cała wróbli mafia siedzi już na daszku.
Obserwują, jak na trybunach kibice swoja drużynę,
Lecz tutaj nie ma faworytów, są konkurenci i wróble mają kamienną minę
Mewy się chichoczą, a potem tym śmiechem rozgrzane,
Lądują w ptasim kotle i odbierają, to, co zostało im przed chwilą z dzioba wyrwane.
Ziemia została tak ponakłuwana, że z góry przypominała durszlak lub bardziej piegi na twarzy.
Na parapecie okna siedziały trzy gołębie i obserwowały, co dalej się wydarzy
Jeden wróbelek pyta je będąc w locie,
Dlaczego nie pomagają swoim braciom i siostrom, którzy są w kłopocie.
One nie mogąc już dłużej tajemnicy dochować,
Gruchają, że nie ma sensu o tyle jedzenia po głowach się dziobać.
Jest trochę ich przedstawicieli wśród tych mafii, które teraz skrzydłami się okładają,
Tylko, dlatego, żeby pokazać, że oni także coś do powiedzenia mają,
Lecz ich metodą na brzuchów nakarmienie,
Jest właśnie częste na parapecie siedzenie.
Obserwują stąd okna, z których każdego dnia jedzenie spada,
A tak prawdę gulgocząc dla ojców chrzestnych w walce o jakieś resztki brać udziału nie wypada.
Niech się konkurencja wydziobie, wtedy nasza rodzina przejmie władzę,
A tobie wróbelku- mówi najtłustszy gołąb-jeśli chcesz nie być głodnym, dobrze gulgotać nauczyć się radzę.
Wróbel wysłuchał i wzbił się nad ich ciała.
Oj -pomyślał- jeszcze nie wiecie, że plan nie zadziała.
Dał znak reszcie rodziny, żeby z dziobów wypuściła,
Wszystkie stalowe elementy, które podczas poszukiwania jedzenia zgromadziła.
I tak w wojnie gangów, gdzie miała się liczyć umysłowa siła,
Nie ona, a ilość gangsterów powtórnie zwyciężyła.
Gołębie oddały parapet i z zabandażowanymi głowami,
Uczą się ćwierkać, jakby były wróblami.







czwartek, 31 października 2019

WOLONTARIAT



WOLONTARIAT

Na podwórku jest już zimno. Coraz częściej z kominów ulatuje dym. Na zewnątrz zwiastun chłodu, w domach ciepła. Wchodzę na piętro do mieszkania, w którym, w dużym pokoju na tapczanie, niedaleko od kaflowego pieca, leży starsza pani. Przykryta ciepłą kołdrą wpatruje się w drzwi jak w jakiś święty obraz. Kiedy mnie widzi uśmiecha się. Znamy się już trochę czasu. Wie, że zamiast aureoli noszę czapkę. Framuga stanowi ramy malowidła, któremu tak długo się przyglądała. Jej wzrok tak intensywnie wędrował po białej farbie drzwi, że kiedy przez nie wszedłem, to powiedziała, iż pomyślała, że właśnie mnie wyczarowała. Hokus- pokus i stoję, a ona pyta, czy napalę w piecu. Oznajmiam, że z tą przewodnią myślą przyszedłem. Zakładam rękawice i otwieram żeliwne drzwiczki celem wybrania popiołu. Wkładam gazety, drewno, a starsza pani zaczyna mnie instruować. Krzyczy, abym po rozpaleniu wrzucił do środka dużo węgla. Chce, żeby piec był tak gorący jak to było, kiedy jeszcze ona go karmiła. Kiedy chodziła, a w łóżku leżała tylko nocą. Staram się spełnić jej prośbę, ale piec ma ograniczoną pojemność. Strzela objęte płomieniami drewno. Bryły węgla przepoławia ogień niczym gazowy palnik do cięcia stali. Przymykam drzwiczki, a staruszka uniesionym głosem pyta, czy już skończyłem. Mówię jej, że prawie, a ona uśmiecha się szyderczo. Potem patrzy w kierunku drzwiczek i twierdzi, że w piecu nie ma ognia, bo nie widać jego czerwonej barwy. Tłumaczę jej, że zasłoniłem jego krwiste odbicie, żeby więcej ciepła zostało w środku, aby kafle się szybciej nagrzały. Pyta mnie, po co szybko. Przecież ona jak paliła, to przez godzinę, a nawet dłużej. Jestem skłonny wejść z nią w wymianę słowną, jak sprowokowany, młody bokser. Cios zdaniem, za uderzenie pytaniem. Patrzymy na siebie i zaczynam rozumieć. Pomimo tej niskiej temperatury powietrza, która przez szpary w oknach dostała się do tego, dużego pokoju, robiąc z niego lodówkę, to nie palenie w piecu powinno być najważniejsze. Nie rozgrzewanie szamotowej cegły, a podrzucenie do serca starszej pani nadziei, wiary, współczucia, których to żar, pozwoli jej odzyskać wolę życia. Siadam przy niej na krześle i zaczynam słuchać. Opowiada mi o swoim życiu. Patrzy nie na mnie, tylko przed siebie. Na te białe, stare drzwi, które są jak ekran w kinie, a jej oczy niczym projektor wyświetlają na nim film. Szczerze się uśmiecha, bo dzięki temu, że przyszedłem, że ją jeszcze ktoś odwiedza, projekcja jej filmu stale trwa. Może dalej, pomimo swojego fizycznego ograniczenia, pisać scenariusz, a ja jestem dumny, że pojawiam się w nim, jako aktor. Żegnam się, bo dzisiaj zagrałem swoją rolę. Zakręcam piec, który nie wiem, czy zrobił się gorący od węgla, czy od tej miłej, spokojnej atmosfery, która zapanowała. Wychodzę wiedząc, że jeszcze tu wrócę. Nie, bo muszę, ale dlatego, że CHCĘ.


niedziela, 27 października 2019

POMOC




Pomoc czasami jest, jak wiatr, wszędzie.

Tajemnicą, kiedy i skąd przybędzie.

Przynętą na Nią proszenie.

Choć zdarza się, iż się pojawia na palca skinienie.

Wiatr wchodzi drzwiami, przez okno, bez uprzedzenia.

Pomoc często, tak robić się krępuje i oczekuje zaproszenia.

Pyta, czy może.

W dodatku, o jakiej porze.

Dlatego, że chce być mile widziana,

A nie, na dzień dobry, przeganiana.

Jednak nie zawsze czeka, na dobre słowo ze strony osób w potrzebie.

Wiedząc o tym, że wielu by chciało, ale się boi poczuć, jak w niebie.

Nie wierzą w zmianę swojego losu, w siebie i tym samym drugiego człowieka.

Negują to, że Pomoc, gdzieś za rogiem czeka.

Wtedy przychodzi nieproszona i jak natura, wnętrze leczy,

A ten, który tak niedawno, był przeciwny jej goszczeniu, widzi, że sam sobie przeczył.

Bo trzeba wiedzieć, że dorośli ludzie, często mówią to, co myślą, nie czują.

Jest to powodem, że nie tak, jak by chcieli, z drugim człowiekiem się komunikują.

Pomoc, od wiatru, też się różni.

Na pewno nie lubi, jak on próżni.

Bo tam, gdzie pusta przestrzeń, wiatr bawi się beztrosko.

Pomoc z kolei, wszystkich odczuwających pustkę, otacza troską.

Wiatr gna przez łąki i lasy nieokiełznany.

Ona natomiast posłusznie, realizuje cel sobie obrany.

Pomoc też może, przybierać różne postacie.

Wiatr, jak go już na swej drodze spotkacie,

Wygląda tak samo, tylko zmienia się jego siła.

Pomocy również, w zależności, jak osoba jej potrzebująca, w nią wierzyła.

Jeśli pragniecie pomagać, czujecie w swoim sercu chęć wspierania.

Czyńcie to, nie koniecznie oczekując do tego zapraszania.

Możecie sami znaleźć Pomocy adresata.

Zaproponować mu taką jej postać, przed którą nie ucieknie, a będzie chciał się z nią bratać.



Made in China



Pewnego dnia po leśnej drodze
Przeszedł ktoś, kto miał buta tylko na jednej nodze.
Jaki to rodzaj obuwia był na stopie piechura,
Co niektóre zwierzęta próbowały czytać w chmurach.
Był to ich sposób wróżenia.
Metoda na potwierdzenie uprzednio postawionego twierdzenia.
A wszystkie pewne były jednego,
Że właściciel zguby miał buta wielkiego.
Z odbitych w piasku śladów podeszwy,
Także inne wątpliwości w las odeszły.
Mianowicie nie był to gumiak, czy też szpilka.
Nie spacerował tędy dzieciak, ani piłkarz,
Który zaraz po treningu przybiegłby z boiska
I tak drepcząc po lesie swoje korki by poodciskał.
Zwierzęta postanowiły, że dziki spytają.
Przecież to one często, jak nie napisać zawsze, swój nos przy ziemi mają.
I porównać mogą te dowody zebrane,
Z tym, co zobaczyły zanim, to zostało przez nich przebuchtowane.
Całe dzicze rodziny długo coś między sobą chrumkały,
Zanim wspólne stanowisko wypracowały.
Wstyd się przyznać przyjaciele drodzy- powiadają,
Ale wszystkie dziki bardzo słaby wzrok mają.
Węch i słuch dobry, żeby nie powiedzieć wspaniały,
Stąd, gdy czują lub słyszą człowieka najchętniej by czmychały,
Daleko w przeciwną stronę, skąd dotarł do nich zapach i dźwięk.
I wtedy wśród zebranych dało się usłyszeć jęk,
Zawodu oczywiście, bo każdy liczył na pomoc z ich strony,
A brak jej sprawił, że nikt wśród nich nie był zadowolony.
Dziki chcąc wyjść z ryjkiem, z zaistniałej sytuacji,
Zaproponowały, że poproszą o pomoc mistrza obserwacji,
Mianowicie orła, który z koron drzew na wszystkich luka,
Wtedy, kiedy kogoś do zjedzenia szuka.
Kiedy to przez wiatr w podniebną podróż zabrany,
W swój pierzasty garnitur ubrany,
Frunie wysoko, piórami łapie powietrze i trzyma,
A strumienie niewidzialnych, podniebnych prądów są niczym lina,
Która sprawia, że się unosi w górze jak balon, jak chmura,
A potem znienacka przecina sznur i daje nura,
I spada na ziemię szponami wbijając się w ciało,
To może właśnie po jego ataku zgubienie buta miejsce miało?
Orzeł zawołany, niczym gwiazda spadł z nieba,
Właśnie takiego ptasiego tropiciela było im potrzeba.
Otworzył dziób i wszyscy zamilkli w oczekiwaniu na zagadki rozwiązanie,
A tu zamiast odpowiedzi odbiło mu się drugie śniadanie.
Przeprosił, jak na ptaka tej rangi przystało,
I odfrunął, a na ziemi jedno gęsie pióro zostało.
Trzeba zapytać kogoś innego, pomyślały zwierzęta,
A to pióro będzie niczym najwspanialsza przynęta.
Na kogo, zastanawiały się krótko, bo wiedziały, kto w lesie pisać lubi,
Kto ma zamiłowanie do literatury i także często pióra gubi,
Ale jak moczy w atramencie, to na pewno nie swoje,
Kiedy ktoś ją pytał dlaczego, odpowiadała- to proste, wyłysieć się boję.
Tajemnicę rodzaju buta miała rozwiązać ona,
Sowa, która była na detektywa szkolona,
Która studiowała tak wiele dziedzin nauki,
Że w zdobytej przez niej wiedzy nie było żadnej luki.
Przybyła o zmierzchu, bo do pracy przychodziła wyspana,
I na przywitanie została gęsim piórem obdarowana.
Ubrała okulary i patrzy na ślady w piasku odciśnięte,
Są takie niewyraźne, jakby zamazane, jak schowany w kieszeni papier wymięte.
Ale sowa mądra głowa powiadają przecie,
Mówi, więc do wszystkich zwierząt- wiem, coś, czego wy nie wiecie,
Mianowicie but był wykonany z lekkiego tworzywa,
Ponieważ jego ślad na tej piaszczystej powierzchni się rozmywa,
A jak taki materiał został użyty do jego wyprodukowania,
To kończę śledztwo, bo nie mam nic więcej do wydedukowania.
Rozwiązanie zagadki według mnie jest następujące
Biorąc jeszcze pod uwagę, że od kilku dni mocno świeci Słońce.
Rodzajem buta był klapek i dodam jeszcze, że zrobiony w Chinach.
Sowa się ucieszyła widząc zaskoczenie na zwierzęcych minach.
Niektórzy nie wierzyli w to, co powiedziała,
Ale szybko przeprosili, kiedy w swe skrzydła dowód dostała.
Orzeł chcąc zmazać plamę na honorze,
Odlatując powiedział sobie, że za wszelką cenę tego zgubionego buta odnaleźć pomoże.
Fruwał tu i tam, jak Gucio albo, jak kto woli, pszczółka Maja,
Aż znalazł go na leśnych dróg rozstajach.
Wszyscy byli pełni podziwu dla sowy, że się nie pomyliła.
Ona będąc dumną, z tymi, co chcieli zdjęcia robiła.
Tylko dziki spytały ją na osobności,
Skąd było w niej, co do kraju produkcji buta, tyle pewności.
Sowa się uśmiecha i mówi z niepodobną do niej pokorą,
Że po prostu strzeliła, wiedząc, iż made in China jest obecnych czasów zmorą.

niedziela, 15 września 2019

CHŁOP JAK DĄB




Spadł z dębu i leży na kamieniach,
Wysuszony w Słońca złotych promieniach.
Na górze, wśród dębowych liści schowana,
Wiewiórka, w rudą sierść ubrana.
Z dołu niewyraźny zarys jej postaci,
Kiedy zniknęła za gałęzią całą wizualność stracił.
Była widoczna jeszcze dzięki dźwiękom, jakie wydawała.
Do momentu, kiedy nawet je oddalając się ze sobą zabrała.
Żołądź po piasku się turla i płacze.
Przecież on tak jak ona po drzewach nie skacze.
Jak ma z powrotem wrócić do rodziny.
Przecież już gonią go terminy.
W niedalekiej przyszłości miał dać nowe życie.
A co i jak rodzina obiecała mu powiedzieć tam na tego drzewa szczycie.
Patrzę na niego, podnoszę, z pyłu otrzepuję.
Me oczy wilgotnieją, gdy on już próbuje.
Wspina się po mym ramieniu, za ucho chwyta.
Potem coś do niego szepce i o pozwolenie pyta,
Żeby wejść na czubek głowy, nie drzewa,
Musi wspiąć się po włosach, a na to mojej zgody trzeba.
Kiwam twierdząco i czuję,
 Jak on tymi swoimi nóżkami, po mych piórach wędruje.
Trochę mu ciężko, bo kręcone kłaki,
Lecz się nie poddaje, wielki z niego żołądź taki.
Cel ma jeden, ale ważny jakże,
Stanie się rodzicem kolejnego drzewa wszakże.
Jest już na czubku mej głowy,
Lecz patrząc na wysokość dębu, to nie sięga nawet do jego połowy.
Do jednej dziesiątej może, ale przecież to mu nie pomoże.
Wołają z gałęzi przedstawiciele jego rodziny.
Głośno dopingują, aby nie robił takiej smutnej miny.
Z niego wyrastają chłopy, potężne wśród innych w lesie,
Jego najbliżsi wierzą, że ta świadomość go do nich uniesie.
Skacze z mej głowy i próbuje wbić paznokcie w korę.
Zatrzymuje się w miejscu, lecz wiatr przychodzi nie w porę.
Kicha nie mocno, lecz i nie słabo, powietrze faluje
I tak wiatru katar żołędzia, niczym szpachelką farbę ze ściany, z kory drzewa zdrapuje.
Spada mały bohater na drobne kamienie.
Mnie coraz bardziej gnębi sumienie.
Mam przecież dłonie i nogi sprawniejsze niż on,
Więc może to ja powinienem wspinaczce nadawać ton.
Patrzę w górę na wierzchołek drzewa
I już wiem, że zbyt wiele nie można się po mnie spodziewać.
Wszedłbym zostawiając ze stresu ślad na korze, jak ślimak na drodze.
Potem bym z góry krzyczał, do tych, co chcą mnie ratować, że jest on ku przestrodze,
Bo podróż nie tylko wiedzie do góry, skąd wszystko malutkie.
Trzeba jeszcze zejść, żeby znowu być nazwanym przez dąb krasnoludkiem.
Z tym miałbym kłopot, ja oraz inni, których o ściągnięcie bym błagał.
Przewidując przyszłość żołądź wcale mej pomocy się nie domagał.
Wtedy słyszę, jak pękają gałązki i na leśną drogę,
Stawia rozbójnik Rumcajs swoją prawą nogę.
Potem lewa się do niej przytula i dwie w czarnych butach.
Podrygują dając się ponieść leśnej muzyce, jakby nie w trzewikach były, tylko w nutach.
Tańcują zabawnie, choć Rumcjas im nie pozwala,
Jest tak wesoło, że smutek się wnet oddala.
Śmieje się żołądź, aż z radości krztusi.
Przez to, że tak się trzęsie, z kurzu otrzepywać się nie musi.
Rozbójnik bierze go i stawia na swej dłoni.
Przygląda mu się, żeby po krótkiej chwili się ukłonić.
Rozmawiają i Rumcjas mu proponuje, że go z pistoletu wystrzeli
Na górze słychać jęk przerażenia najbliższych, którzy w jednym kawałku mieć go z powrotem by chcieli.
Żołądź widząc szczerość w jego oczach zgadza się na taki wariant powrotu.
Rumcjas wkłada go do lufy, mierzy w chmury i spust naciska.
Leci dębu owoc szybko, jak ogień ze smoczego pyska.
Wpada w ramiona innych żołędzi na drzewie
Spadnie znowu na ziemię, lecz kiedy to nie wie
Dąb zadecyduje i da znać rodzinie, że już czas.
Żeby właśnie teraz rodził nowy las.
Morał historyjki jest zwykle na końcu i tak też będzie.
Po pierwsze nie można spotkać Rumcajsa wszędzie,
Więc kiedy widzisz żołądź na drodze i pomóc chcesz.
Co robić z tej opowiastki już przecież wiesz.
Nie wspinać się na drzewo bohatera udając.
 Jeśli cokolwiek robisz, to tylko swoje doświadczenie, mądrość na uwadze mając.
Wielu też z Was lubi mieć swych idoli.
Może jak już strzelać, to z naboi, z których dostać nie boli.
Jak mierzyć to nie do człowieka, czy zwierzątka na łące, lub w lesie.
Niech z lufy nabój do góry siła wystrzału wyniesie.
Niech będzie to żołądź, kasztan lub inny leśny owoc,
Bo wtedy czyn ten będzie niósł z sobą dobrą moc.
Może zechcecie być jak Rumcajs w dorosłym życiu.
Pomagać przyrodzie i ludziom pozostając w ukryciu.
Ta postać jest fikcyjna, być może to prawda, bo bajkowa,
Ale prawdziwa i mnóstwo wartości w swym wnętrzu chowa.
W sumie nie ważne, czy ona jest, czy była.
Istotne, to, aby w Waszym sercu magia się zdarzyła.
Może wtedy pojawi się takich Rumcjasów dużo w lasach.
I przyjdzie nam żyć w bardziej szlachetnych czasach.












czwartek, 12 września 2019

ŚLEDZTWO




I znowu wędrówka po lesie drogą jak wąż krętą.
Mgła nad polanami jest bardzo dobrą przynętą.
Stoję ja, a przede mną i po mnie wielu łowiących wspomnienia.
Patrzę przed siebie, jak białe w zieleń się zamienia.
Jak z tej mgły wyłaniają się pokryte rosą pajęczyny,
Wyglądające piękniej, niż najcudowniejszy naszyjnik dziewczyny.
Niektóre porwane u dołu, u góry mocno się trzymają,
Źdźbła traw delikatnie do siebie przytulając.
Twórcy tych łapiących krople wilgoci sieci,
Siedzą gdzieś z boku skuleni, jak podczas jakiejś Zimowej Zamieci,
Która hulając, szalejąc, tańcując się zapomniała
I może do lata wśród drzew została.
I nocą, bo za dnia wstyd się jej pokazywać,
Idąc przez łąkę w śnieżnej sukni, zaczyna z niej płatki śniegu odrywać.
Wpadają one do tych wielu sieci,
Co jest dowodem na letnią obecność Zimowej Zamieci.
Będące w zmowie, z tą Damą Lodową, Słońce.
Szybko rozgrzewa śnieżynki, stając się tego wytłumaczenia końcem.
Spieszy się bardzo i świeci, choć noc jeszcze.
Sprawiając, że pajęczyny pachną już deszczem.
Pędzi przez łąkę, niektóre z nich zrywa.
Syczy, paruje, twarz swą obmywa.
I zerka swoim słonecznym spojrzeniem.
I już się cieszy i śpiewa: ja was wszystkie przemienię,
Ze stanu stałego w ciekły,
Żeby tak ważne dowody, z tej łąki dziś nie wyciekły.
W zamian za to od Zamieci dostanę,
Dłuższy dzień zimą i to oto polanę,
Gdzie za dnia z nieba będę swymi promieniami trawkę układało,
Żeby nocą na niej dobrze mi się spało.
Śpiewa i biegnie coraz szybciej przed siebie.
Jest tak zamyślone, że zapomniało o bożym niebie.
I cały plan w pełni zostałby zrealizowany,
Gdyby każdy pająk nie był przez nie pomijany.
A tak przyszedłem i widzę, że coś tu nie pasuje,
Że żaden z nich na swej wiszącej stołówce nie ucztuje.
Tylko zwinięty w kłębek drży i spada rosa.
Tak też przeszła Słońcu wygrana koło nosa.
Lecz nie wiem ile w tym prawdy, a może to tylko fikcja.
Niech tak do końca wyjaśni to leśna policja.











PRZESZKODA




Choć wiele różnic las, jest jak miasto,
Bo przecież w lesie jest także ciasno,
Lecz w mieście, żeby było inaczej
Buduje się, a nie burzy mieszkania raczej.
W lesie wycina się drzew co niemiara.
Tak, aby zwierząt liczna chmara,
Miała dużo prześwitów na drodze do domu.
I choć są w nim stale, nikomu do głowy nie przyszło,
Że żadne zwierzę nie wraca do domu, gdyż z niego nie wyszło.
Ptaki, co tak się śpiewem przekomarzają,
Są niczym ludzie, którzy do siebie wołają,
Lecz w hałasie miasta krzyki nikną gdzieś.
Śpiew ptaków zawsze do adresata pozwala się nieść.
I chociaż tak wiele tych ptasich treli,
Każdy wie, kto, do kogo w lesie śpiewa, od poniedziałku do niedzieli.
W mieście ktoś coś mądrego komuś powie
I ten zamiast pamiętać, zaraz już nie ma tego w głowie.
Bo ciasno w niej tak, jak i w miejscowościach,
Więc opróżnia się ją, z wiedzy w dużych ilościach.
W mieście się sprząta i wywozi śmieci na wysypiska,
W lesie z próchna fontanna życia wytryska,
Choć wielu martwe drzewa uważa za nieczystości,
Jednak do lasu idziemy, jedziemy w gości.
Lecz coraz rzadziej pamiętać nam przychodzi,
Że to podobieństwo lasu do miasta, nie miasta do lasu, bardziej szkodzi.
Choć gdyby ta różnica, która została wspomniana na początku,
Uległa zmianie w drodze wyjątku
I na miejskich aglomeracji podobieństwo,
Nie ciąć, a budować leśne księstwo.
To wtedy zniknęłaby Przeszkoda,
Ciasnoty, o której nigdy nie śniła Przyroda.
I taki żuczek leśny, który kroczy po zadrzewionej drodze,
Robiłby to z uśmiechem, a nie oddając się trwodze.
W obawie przed rozdeptaniem lub rozjechaniem,
Bo, jak już ma zginąć, niech będzie ptasim śniadaniem.

WARSTWY



Stój rozglądnij się uważnie! Usłyszałem i się zatrzymuję
Patrzę i niecierpliwie z nogi na nogę przestępuję.
Jak już idę i wiem, że czas mam ograniczony,
Muszę się przyznać, że jestem wtedy na otoczeniu mniej skupiony.
Można napisać, że gnałem przed siebie, co na mych oczu wysokości tylko widziałem.
Nie na prawo, lewo, do góry, czy dołu. Tam wcale patrzeć nie chciałem.
Stanąłem, po tym zdaniu jakże cichym, ale w tonie rozkazu,
Który skierował mój wzrok na autora tych czterech wyrazów.
I już nie podryguję w miejscu, lecz wysoko skaczę.
Słysząc wśród liści jak sójka płacze.
Wtórują jej również inne ptaki
I teraz dociera do mnie głos taki,
Pochlipujący, smutny, pytający, po prostu płaczliwy,
Czy nawet tutaj wysoko, wśród listowia spokój nie jest już możliwy?
Chciałem przeprosić, nawet się ukłoniłem.
Lot jednak krótki, szybko na piasku skończyłem.
Patrzę pod nogi, nie widać gada, więc rzucam spojrzeniem centymetr po centymetrze.
Duszno, gorąco, lecz kiedy pojawia się w polu mego widzenia rozgrzewa się jeszcze bardziej powietrze.
Robię się ciepły, jak piec kaflowy, który płomieniami rozgrzany,
W mroźne, zimowe dni jest tak chętnie przytulany.
Do mnie nikt teraz nie chciałby się zbliżyć,
Bo z tego strachu mógłbym po prostu mu ubliżyć.
Zresztą było lato, więc, po co komu wtulać się w gorące,
Wystarczy, że nasze ciała wystawione są na Słońce.
Myślę sobie, że nie wypada teraz się wycofać, za drzewo schować.
Zaczepił mnie, może chce sobie ze mną poplotkować
A od kogo najwięcej się można o lesie dowiedzieć
Najpewniej od tego, który nie może w miejscu usiedzieć.
On, jak już, to leży, pełza po trawie i piachu, trudno go zobaczyć.
Przez co, chętnego posłuchać, niejedną niesamowitą historią może uraczyć.
Podchodzę do niego, się przedstawiam i już mówimy sobie po imieniu.
Padalec leży na leśnej drodze, ja siadam na dużym, stojącym przy niej kamieniu.
Czuję się jak dziennikarz, którego zaczepił sam wywiadem zainteresowany.
Różni mnie od niego tylko to, że jestem bez dyktafonu i mniej elegancko ubrany.
Rozpoczyna się monolog tej beznogiej jaszczurki,
Która chcąc zobaczyć niebo, nie koniecznie wędrujące po niej chmurki,
Bo nie pała do nich zbyt wielkim uczuciem, nie lubi prawdę pisząc.
Ponieważ, kiedy ona się wygrzewa w świetle Słońca, chmury zasłaniają je sobie na niebie wisząc.
Musi wypełznąć na przestrzeń otwartą, gdzie brak jest drzew, krzaków
I chyba, ona w takim momencie, jest bardzo szczęśliwa, z tym leśnych braków.
Zastanawia mnie- mówi -dlaczego ludzie słowem gad sobie ubliżają.
Wypowiadając ten wyraz cieszą się, że tego lub tą właśnie obrażają.
Porównują siebie do mnie, czy innych członków mojej rodziny,
A tak naprawdę, za te ludzkie występki, my nie ponosimy żadnej winy.
Jak można powiedzieć, że pomiędzy nami jest podobieństwo,
Przecież to jakieś okropieństwo.
Tu trochę się zdenerwowałem, ale siedziałem cicho i nie przerywałem.
Dzięki czemu jeszcze kilka ciekawych informacji otrzymałem.
Ja jestem padalcem, choć dwa pierwsze słowa opisują moje życie,
Wy często dopóki czegoś nie opiszecie, nazwiecie to nie uwierzycie.
Nie widzicie prawdziwie, ponieważ Wasz świat to pojęcia, słowa.
Przez co nie potraficie, każdego dnia wszystko widzieć od nowa.
Stąd  u was wyraz nuda, który zrodził się z braku umiejętności patrzenia.
Powoduje to widzenie czegoś, co jest już przeszłością, będącą nie do zobaczenia.
A jak już tak bardzo chcecie być do gadów podobni słuchaj, co Ci na koniec mam do powiedzenia.
My zrzucamy skórę zwiększając swój rozmiar, więc i dla Was proponuję to oto do zrobienia.
Kiedy znowu odpadnie od człowieka kolejna warstwa zapożyczonej skóry,
Niech nie rozpacza, że siebie takim nie zna, bo właśnie burzą się kolejne mury.
Za którymi, tak jak w bajkach, za górami, rzekami, czy lasami.
Mieszka prawdziwy, naturalny człowiek nieprzejmujący się opiniami.
Król teraźniejszości, w pięknym zamku widocznym z daleka,
W którym otwarte wszystkie drzwi i okna, bo on na nikogo nie czeka.
Nie chroni się przed prawdą, bo jest nią w całości.
Właśnie wtedy może wszystko i wszystkich w swym sercu gościć.
To powiedziawszy jaszczurka w gęstej trawie się schowała.
I jeszcze na koniec syknęła, ogonem pomachała.
Trochę to zabawne, bo zamiast historii o lasów mieszkańcach,
Dostałem takiego silnego, słownego, gadziego kuksańca.
Którym trafiła mnie w moje serce
I obiecuję, że nie będę wybiórczo patrzył więcej.
Na pewno bardziej spoglądał w głąb siebie, to tak,
Żeby wiedzieć, że człowiek to żaden ptak,
Wąż, świnia, pies, czy inne zwierzę,
A Człowiek! W którego ja Bardzo Wierzę!
Ufam jego Potężnej Mocy.
I kiedy będzie Miłość w potrzebie, On będzie Ku Pomocy.









Trochę o żubrach, bo im się należy.


Trochę o żubrach, bo im się należy.

Było niedzielne popołudnie, kiedy chłodzeni klimatyzacją samochodu jechaliśmy do puszczy. Coś mnie tknęło, żeby wybrać się akurat tam. Lubię tą drogę wiodącą do lasu. Wyprawę zaczynamy szybką jazdą, żeby będąc już u wrót tej magicznej krainy zwolnić, ale nie dlatego, że nam tam nie spieszno, tylko z powodu nawierzchni. Przekraczając granicę pomiędzy krajobrazem pól i łąk, a gęstym, zielonym, krzyczącym lasem, samochód jedzie tak, jakby szedł, wolno truchtał i raz za razem się zatrzymuje. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie mam zwyczaj parkować. Córka trochę się boi, ale tylko dlatego trochę, bo nie ma tu niedźwiedzi. Ruszamy leśną drogą. Niosę aparat, córka lornetkę, a żona prowadzi psa na smyczy. Kamień na kamieniu i skrzypi pod butami. Zatrzymuję się co pewien dystans i przykładam palec wskazujący do ust. Macham dłonią z góry na dół i w przeciwnym kierunku, jakbym rozpinał i zapinał zamek, będący barierą pomiędzy ciszą, a hałasem. Dziewczyny plotkują, pies ciągnie do mnie, a ja mknę do przodu, żeby być pierwszym jak, nie daj Bóg, ktoś przebiegnie drogę. Wyłoni się zza drzew, a ja będę na posterunku i nacisnę guzik aparatu. Dochodzimy do leśnej polany i córka dostrzega pomiędzy liśćmi brązowe kształty. Serce mi bije ze zdwojoną siłą, ale staram się nie pokazywać po sobie emocji. Zaczynam jeszcze częściej uciszać żeńską część naszej ekspedycji. Mój wzrok jest przepełniony błaganiem. Oczy duże i to nimi staram się przekazać informację dziewczynom, że co będzie, jak te brązowe postacie uciekną, a nam pozostaną tylko domysły, kto był tym kolorem pomalowany. Idę dosłownie na palcach i nakłaniam do tego samego resztę. Psa proponuję wziąć pod pachę. Liście drzew się przerzedzają i widzimy, że z piaskowej drogi prowadzi na polanę jej szeroka odnoga. Porośnięta trawą, przez co nasze kroki stają się prawie bezgłośne. Nakazuję dziewczynom pozostać u góry, a sam schodzę w kierunku tej dużej przestrzeni między drzewami. Im bliżej niej jestem, tym bardziej wytrzeszczam oczy. Pragnę krzyknąć, skoczyć w górę w celu celebracji naszego triumfu, bo przede mną skubią sobie trawkę żubry. Żeby to kilka, ich jest kilkanaście. Od najmniejszego, do najpotężniejszego. Teraz to już macham do kobitek, żeby zeszły. Córka jednak protestuje, bo rozmiar tych zwierząt przyprawia ją o gęsią skórkę. Zewsząd słychać te ich pomrukiwanie. Jedzą w najlepsze i chruczą z radości, że im smakuje. Młode podchodzą do matek szukając wymion, żeby posilić się mlekiem. Byki stoją dość blisko nas. Żona jest już obok mnie, cały czas trzymając psa pod pachą, ale córka, jakby skamieniała. Motywuję ją żeby przyszła, przecież jeżeli się boi, może tak jak te małe żubry, przytulić się do mamy. Zresztą, przecież jestem jeszcze ja. Nie byk, ale urodzony w marcu baran. W końcu schodzi ze łzami w oczach, które też pojawiają się i u mnie. U niej z obawy przed rozdeptaniem przez te majestatyczne zwierzęta, u mnie ze wzruszenia, że teraz dzięki lornetce, którą przyniosła, z bliska zobaczymy je wszyscy. Będziemy mogli poczuć się jakbyśmy byli w ich stadzie, może nawet dokonamy w naszych wyobraźniach krótkotrwałej fuzji, przez co uda nam się dowiedzieć jak to jest być żubrem. Przeżuwać soczystą trawę. Wchodzić w te części puszczy, gdzie jeszcze nie był żaden człowiek. Biegnąc wprawiać w drżenie ziemię. Widzieć ducha lasu i z nim rozmawiać. Oddychając w mroźne poranki robić duże, parowe obłoki, które niczym wypełnione od środka bańki mydlane, unoszą się nad ich głowami, a potem łączą w jedną, dużą chmurę. Zawisa ona nad nimi jak chmurka nad bohaterami w komiksach i my, będąc żubrami, wiedzielibyśmy, co w nią wpisać. Jakie myśli tworzy żubrza głowa. Smakować jemiołę i tarzać się w piachu. Łączylibyśmy się w jedną zwartą grupę, która ufa przywódczyni i pędzili przed siebie jeden obok drugiego. Grzali się ciepłem naszych ciał i czuli siebie nawzajem. Zimą zjadalibyśmy śniegu co niemiara i idąc przez zaspy, odgarniali biały puch na boki jak śnieżny pług. Tak sobie wyobrażałem przez krótką chwilę, do momentu, kiedy pojawiła się obok mnie córka. Wręczyła mi lornetkę i weszła na stojącą w pobliżu ambonę. Gdyby teraz zaczęły biec w naszą stronę, to córce przebiegłyby pod jej, zapożyczonymi na chwilę, drewnianymi nogami. Przekazałem lornetkę żonie, w zamian za psa. Stała z nią dłuższy czas. Pewnie w tym momencie przestał on dla niej istnieć. Wiedziałem coś o tym z doświadczenia. Kiedy mi ją oddawała, jej oczy wypełniało żubrze spojrzenie. Wybrałem największego z nich. Zamknięty w obiektywach przyrządu optycznego poruszał energicznie powiekami. Jakby nie mógł uwierzyć w to, że ktoś mu się przygląda. Miał rzęsy, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta. Jego ogon ruszał się na boki jak wahadło zegara. Nagle byk odwrócił głowę do pozostałych żubrów i zaczęły ustawiać się jeden przy drugim. Następnie powoli się rozpędzały. Przebiegając przez rów melioracyjny podrywały wodę do góry, a jej kropelki tworzyły miniaturowej wielkości tęczę. Powtórnie się zatrzymały i uformowały coś na wzór rzymskiego żółwia. Krótki moment były w bezruchu, tak jakby chciały się pożegnać. Następnie ruszyły prowadzone przez byka, którego przed chwilą podglądałem. Wbiegły w młody las i było słychać trzask pękających gałęzi, mieszający się z chruczeniem. Taki żubrzy taran, przed którym kapitulowała niejedna, leśna forteca. Córka powoli zeszła z ambony. Pies stanął na trawie. Wszyscy byli zadowoleni. Ja, że uwieczniłem w aparacie jak i mej głowie, ten piękny widok. Dziewczyny, że nareszcie się to skończyło. Pies merdał ogonem zanurzając się w zieleni polany, podobnie jak przed momentem cielaki. Po chwili z powrotem znaleźliśmy się na piaskowej drodze. Córka, im dalej byliśmy od żubrów, im mniej było w niej strachu, tym bardziej zaczęła doceniać to spotkanie. Wcześniej, w samochodzie powiedziała, że nie widziała na żywo borsuka. Nagle, w drodze powrotnej do auta, przez drogę przebiegł właśnie on, a ja pomimo tego, że byłem z przodu jak ten byk prowadzący stado i miałem być na posterunku, nie zrobiłem zdjęcia. Może dlatego, że moja pamięć była pełna. Teraz opisując owe zdarzenie, robię w niej miejsce.


piątek, 16 sierpnia 2019

Kto tu Rządzi?



Kto tu rządzi?


Poszliśmy nad wodę, bo przecież tam, szczególnie latem, człowiek najlepiej się relaksuje. Wiejący wiatr marszczył jezioro. Fale były małe. Trochę chmurek na niebie, które niczym białe owieczki, od czasu do czasu, łączyły się w jedną grupę, by potem powtórnie się rozpierzchnąć, ukazując błękit nieba. Podeszliśmy do właściciela wypożyczalni wodnego sprzętu, w celu wynajmu kajaka. Posiadał jeden trzyosobowy. Czerwony, szeroki, taka limuzyna wśród kajaków. Żona tonem spokojnym, lecz stanowczym, poprosiła, żebym usiadł z przodu. Pośrodku umiejscowiła się córka, a ona z tyłu. Zadowoleni ubraliśmy kapoki i byliśmy gotowi na podbój wód tego regionu. Słońce przemalowywało fale na srebrzysty kolor rażący oczy. Odbiliśmy od brzegu, zanurzając wiosła w kołyszącej się, zmieniającej barwy wodzie. Jaśniejąc zapraszała. Ciemniejąc stawała się straszną i niedostępną. Dookoła mnóstwo turystów na żaglówkach, rowerach wodnych i oczywiście kajakach. Wiosłujemy raz prawa, raz lewa, a tu kajak niczym ujeżdżany byk na rodeo, zaczyna się obracać. Żona krzyczy, że złą stroną wkładam wiosła do jeziora, kiedy ona zagłębia w jego toń tą prawidłową. Siedzę z przodu, więc nie widzę tego, co się dzieje z tyłu, a ona obserwuje mnie, siebie oraz córkę. Zgadzam się z jej zdaniem i kładę wiosło oddając dowodzenie. Córka zaczyna panikować, bo wszyscy, którzy właśnie pływają płynął tam, gdzie chcą, a my tam, gdzie nie koniecznie pragnęliśmy. Żona próbuje, ale kajak dalej się kręci niczym wskazówka zegara. Nieduże fale odbijają się od niego rodząc dźwięk podobny do odgłosu sekundnika. Jezioro cyferblatem. Próbujemy zatrzymać kajak na dwunastej. Udaje się, choć córka jest już ze wstydu czerwona jak nasz sprzęt pływający, bo wszyscy na nas patrzą. Żona pozwala mi na włączenie się do akcji. Nawet mnie motywuje mówiąc, że nic nie potrafię, może jedynie pisać, więc dotykam wiosłem wodę jak długopisem papier, zostawiając na niej ślad. Właściciel obserwuje nas z krzesła niczym Cezar z tronu. Przed nim wodne Koloseum. Wyciąga przed siebie prawą rękę. Z zaciśniętej pięści wysuwa kciuk. Jest on w górze. Jakby inaczej, przecież toczymy tak wspaniały bój, z tą czerwoną bestią. Już jesteśmy blisko brzegu, kiedy to znowu, kajak obraca się przodem do szóstej. Właściciel bije brawo. Klaszcze też kibicujący nam wędkarz, bo przecież nie raz holował dużą rybę, która raz na prawo, raz na lewo się kręciła, jak ten kajak, a i tak na koniec wygrywał. Gdyby to było rodeo, już dawno spadli byśmy z tego byka. Otrzepali się i poszli do pokoju, a tutaj dookoła ciecz i nie za bardzo dokąd uciec. Wiosłujemy wspólnie. Córka mówi, że więcej z nami do takiego sprzętu pływającego nie wejdzie. Niechcący oblewam ją chłodną wodą, która ścieka z wiosła na jej głowę, tym samym, jeszcze bardziej upewniając ją w słuszności podjętej decyzji. Żona chce już dzwonić po pomoc, do właściciela tego czerwonego potwora, ale daje mi ostatnią szansę. Ustawiamy się przodem do brzegu i ruszamy szybko niczym motorówka. Już widać boje, zacumowane łodzie, pomost i wtedy ten nieoszlifowany diament wśród kajaków, rozpoczyna zawracanie. Córka prawie płacze. Żona krzyczy, że zaraz skacze. Błyszcząca woda z jeziora kapie z wiosła na me czoło i mnie olśniewa. Zaczynam wiosłować do tyłu. Kajak uderza w drewniany pomost i się odbija. Potem jeszcze raz, tylko z większą siłą. Myślę sobie, że dobrze mu tak, że złoję mu plastikową skórę o kolorze pomidora. Spiorę go i poniewieram, tak jak on nas. Zatopię, żeby już nikt do niego nie wsiadł. Jednak właściciel przychodzi mu z pomocą. Łapiąc za burtę przyciąga do pomostu. Uśmiechnięty mówi do nas, iż myślał, że my lubimy tak pływać. Dlatego źle w kajaku usiedliśmy. Przecież to nie samochód i prowadzi ten z tyłu, ale siada tam zawsze najcięższa osoba z załogi. Próbuje nas pocieszyć dodając, że duży wiatr dzisiaj, w związku z tym, ciężkie warunki do kajakowania. Wysiadamy opanowani, choć od środka się w nas gotuje. Faluje złość, jak woda, na której przed chwilą kręciliśmy bączki. Dziękujemy i umawiamy się na jutrzejszy dzień. Żeby w końcu okiełznać tą czerwoną bestię. Wygrać z nią jak wędkarz w szamotaninie z gigantyczną rybą. Mieć pod kontrolą jak kowboj byka na rodeo. Po prostu, żeby pokazać temu kajakowi, kto tu rządzi.




piątek, 9 sierpnia 2019

KSIĘŻNICZKA



Jadę rowerem i słońce mnie oślepia.

Patrzę pod koło, a tam na drodze, ktoś wzrok swój we mnie wlepia.

Naciskam hamulec, zatrzymuję się po chwili.

To dziwne spojrzenie sprawiło, że chyba, żeśmy się polubili.

Jestem pewien swojego uczucia lecz żaba, bo to ona była,

Szybko się do mnie tyłem odwróciła.

Zachodzę w głowę, dlaczego tak robi.

Jej ciało mnóstwo małych brodawek zdobi.

Staję naprzeciw płaza i znowu na siebie patrzymy,

Choć nic nie słychać, coś sobie mówimy.

Ja ustami bezdźwięcznie poruszam, ona swoje rozdziawia.

Tak się zazwyczaj dzieje, jak ktoś z kimś lub sam ze sobą rozmawia.

Ona znowu nie przodem lecz tyłem.

Myślę sobie, że może niemiły byłem.

Czekam, aż sama się do mnie twarzą obróci.

Bycie nachalnym, z dobrymi manierami się kłóci.

Może to księżniczka, królowa, jak w bajce zaczarowana,

Która była długo w trawie schowana.

Teraz jej wstyd, że się nie przygotowała.

Nieodpowiednie miejsce, do porannej toalety wybrała.

Nie wymyła brodawek dokładnie.

Cały zestaw do malowania zostawiła, w stawie na dnie,

Przez co rzęs nie podkreśliła.

Nawet swoich policzków nie zaróżowiła.

Nie mówiąc nic o ustach, gdzie miała być pokusa,

Która przyciągnęłaby, jak magnes, męskiego całusa.

Myślę sobie, a żaba powoli odchodzi w przeciwną stronę.

Teraz już wiem, że na pewno nosi na głowie koronę.

Podbiegam do niej, żeby przeprosić za zachowanie.

Zaczynam mówić z wielkim oddaniem.

Księżniczka przerywa me przemówienie,

Mówiąc, że tymi słowami, losu jej nie odmienię.

Patrzy i spokojnie na koniec powiada.

Jak chcesz mi pomóc, to nie zasłaniaj słońca, taka moja rada.

Współczesny mężczyzna, chętniej spogląda na opalone kobiety.

Lgnie do nich, jak astronauta do rakiety.

Nie może się oprzeć pokusie całowania.

A ja, nie mam zamiaru mu tego zabraniać.

Spojrzała na mnie zalotnie i oko puściła.

Nawet kilka skoków, w moją stronę zrobiła.

Szukała potwierdzenia wygłoszonej teorii, w mojej osobie.

Głos intuicji wyszeptał mi, „jak to zrobisz, może być po tobie”.

Oczami wyobraźni zobaczyłem dworskie życie,

O którym z pewnością, nie jeden jegomość marzy skrycie.

Wizualizacja mi oczy otworzyła.

Przecież po pocałunku, żaba będzie kimś innym, niż teraz była.

Wsiadłem na rower i jej pomachałem.

W zamian kwaśny, książęcy uśmiech, na pożegnanie dostałem.