wtorek, 25 lutego 2020

PĘKNIĘCIE




Kto choć raz był w lesie, wie o tym doskonale.
Pomimo tego, iż bardzo się staramy zachować ciszę, nie wychodzi nam to często wcale.
Idąc ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta lub tymi szerokimi, które po sobie zostawiły maszyny
Zdarza się nie raz, że nadepniemy na coś, co powoduje u nas pojawienie się zdziwienia miny.
Szczególnie wtedy, kiedy się skradamy, bacznie obserwując to, co przed nami,
Gdyż ciężko patrzeć przed siebie i jednocześnie interesować się podłożem pod nogami.
Wcielając się w rolę tropiciela, którą tak bardzo ubóstwiamy,
Czujemy pewien ciężar, czy sprostać jej zdołamy.
Ta waga, plus nasze kilogramy, sprawia, że buty, choć delikatnie stawiane.
Są przyczyną tego, iż często nawet grube gałęzie są przez nas łamane.
Wtedy dźwięk niepasujący do innych wypełniających przestrzeń w lesie.
Bardzo szybko w różne zakamarki informację o naszym skradaniu niesie.
Zawsze można poprosić o sceny powtórzenie,
Ale jest to, jedynie nasze, pobożne życzenie.
Zwierzęta bardzo szybko między pniami i gałęziami znikają,
A dęby, sosny i inne drzewa, że ich tam nie ma, dobrze udają.
Szedłem, tak jak na tropiciela przystało
I w związku z tym, że w lesie przebywam dużo czasu, nie mało.
Czułem, że jestem przygotowany do odegrania trapera roli.
Mógłbym napisać, że ktoś, kto by mnie zobaczył, stwierdziłby, że od mojej obecności mu się w oczach troi.
Byłem wszędzie i spojrzeniem rzucałem.
Później, niczym żyłkę na kołowrotek, do swoich oczu je zwijałem.
Parzyłem, czy jest coś na jego haczyku.
Stawiając kolejny krok byłem pewien, że nie zrobię żadnego wybryku,
Który, tutaj w Puszczy, nie przystoi
Którego, każdy z mieszkańców, często może przez chwilę, ale się boi.
Jak strach, to wtedy ucieczka
I nieudana tropiciela, w poszukiwaniu pięknych zwierząt, wycieczka.
Byłem dobrym aktorem, więc i nagroda się pojawiła.
Moja osoba się bardzo ucieszyła, kiedy przed sobą żubra zobaczyła.
Stał i obgryzał korę z drzewa.
Patrząc na niego, byłem pewien, że dobrze się miewa.
Podchodziłem ostrożnie, z szacunkiem do niego,
Bo zawsze jak jakiegoś mieszkańca lasu spotkam, to pragnę nie być jego wrogiem, a dobrym kolegą.
Po co miałem mu przerywać obiad, z takim apetytem jedzony,
Kiedy obserwując go z ukrycia, ja także byłem karmiony.
Po dłuższej chwili zaczął się o drzewo drapać,
Potem dość intensywnie swą śliną chlapać.
Która tryskała z jego ust, podczas głową na boki obracania
I była niepodważalnym dowodem radości, z tak smacznego obiadu konsumowania.
Postanowiłem podejść jeszcze bliżej tego byka.
W związku z tym, że jest tak rozluźniony i przede mną nie umyka.
Wierzyłem, że uda mi się sfotografować to majestatyczne zwierzę
I bardzo często, jak nie napisać zawsze, ziszcza się to, w co mocno wierzę.
Nagle żubr, jakby słyszał te myśli.
Zaczął iść w moją stronę, żeby zdjęcie było takie, jakie żem sobie przyśnił.
Był już blisko i pomimo swojego ciężaru kroczył po cichutku
Ja, niczym członek jego stada, chcący zrobić mu niespodziankę, zbliżałem się doń pomalutku.
Coś tam pomrukiwał pod nosem i merdał, jak piesek na boki ogonem
Ja, kiedy tylko nieruchomiał na moment robiłem zdjęcia telefonem.
Już był prawie na wyciągnięcie ręki, może dwóch,
Gdy nagle pewien dźwięk odwrócił jego marszu ruch.
Okazało się, że obezwładniony nieopisanym podnieceniem,
Ja doświadczony w roli tropiciela, nie uchroniłem się przed suchej gałązki zgnieceniem.
Ona, wydając dźwięk podczas pękania,
Doprowadziła do naszej fuzji zastopowania.
Poszedł powoli kręcąc ogonem, jak śmigłem, jak wiatraczkiem wiatr.
Zabrakło kilkudziesięciu centymetrów, bym poczuł jego ciepło, ale wiem, że jest mi, jak brat.
Choć doprowadziłem do tego, przed czym się wzbraniałem, czyli patyka pęknięcia,
To mimo tego, jestem szczęśliwy, z żubra spotkania, no i oczywiście ze zdjęcia.



wtorek, 11 lutego 2020

WILK, BABCIA, WNUCZKA I ICH SPOTKANIE, PRZECZYTAJCIE SAMI, CO PODCZAS NIEGO SIĘ STANIE.




Pewnego razu dziewczynka z czerwoną chustką na głowie,

Udała się do swojej babci, pogrążonej w ciężkiej chorobie.

Wybrała drogę przez las zielony, gdzie świat dzikich zwierząt się znajduje,

W leśnej pasiece, pod pszczelą opieką, miód się produkuje.

Sarny, między drzewami, bawią się w berka,

A zza tych drzew matka na nie zerka.

Wędrowała, bose stopy w leśnej ściółce zanurzała,

Piła wodę, którą ze strumienia dłońmi czerpała.

Patrzyła, jak liście od wiatru falują,

Jak wiewiórki, z dużym apetytem, szyszki konsumują.

Jadła jagody, poziomki, zbierała grzyby.

Podziwiała cały ten świat jakże prawdziwy.

Patrząc, w leśnego skrzyżowania stronę,

Zauważyła, czyjeś oczy w nią wpatrzone.

Jak gwiazdy, jak płomień świecy - jaśniejące spojrzenie.

Właścicielem którego był wilk spełniający marzenie.

Gdy go spostrzegła, bardzo się przestraszyła,

Skręciła w lewo koło dębu i drogę pomyliła.

Wilk szybko pobiegł do domu babci skąpanego w słońcu.

Czerwony kapturek, pomimo wysiłku, dotarł tam na końcu.

W łóżku zamiast kochanej staruszki wilk smacznie chrapał,

Dziewczynka go poznała, ponieważ, od czasu do czasu, łapą się za uchem drapał.

Wtem nagle z drugiego pokoju babcia wychodzi,

Nie jest chora, nawet do zdrowia nie dochodzi.

Uśmiecha się do wnuczki, tańczy, śpiewa,

A wnętrze domu leśną muzyką rozbrzmiewa.

Kapturek raduje się razem z babcią, ale i się dziwi.

Umierała już, widziała anioły i udawała się z nimi.

Staruszka szybko całą historię jej opowiedziała,

Jak przyszedł wilk i od niego nowe życie dostała.

Kiedy wilk twą duszę przez oczy zobaczył,

Pomyślał, że by sobie nie wybaczył,

Gdyby nie spełnił prośby serca twego,

Gdyż miłość odczuwana przez Ciebie, była także Jego.

Ona przez Nią patrzyła.

I w te pędy go tutaj puściła.

Czuł, jak ważna jestem w Twoim życiu.

Sprawił więc, że śmierć pozostała w ukryciu.

Teraz wilk się uśmiecha i mówi szczerze.

Jako lupus, w ludzi nie wierzę,

Ale gdyby każdy człowiek, który mnie spotyka,

Szeroko otworzył oczy, a nie je zamykał,

To nie chciałby mojego unicestwienia.

Nienawiść w szacunek, by zamieniał.

Na dobry początek kapturek, babcia i wilk się zaprzyjaźnili.

Potem często spotykali i razem tańczyli.

Więc kiedy ujrzysz wilka na swej drodze,

To mu się ukłoń, nie oddawaj trwodze,

Bo to piękne zwierzę nie chce twojej zguby.

Nie wierz temu co pisano, niech on będzie luby,

Twemu sercu co tak mocno bije.

Żyj TY i niech WILK też ŻYJE.

IDOL



Olbrzymi głaz razu pewnego,
Poprosił karpia by został jego kolegą,
Znajomość obojga przerodziła się w uwielbienie,
Od tego momentu głaz był na każde karpia skinienie,
Widział w nim bóstwo, słuchał każdego jego rozkazu,
Kiedy to karp go poprosił skoczył do wody od razu.
Tak to słuchając karpia, chcąc być podobnym do niego,
Głaz tkwi w mule na dnie i nie jest już jego kolegą.


Historia Leopolda i Leokadii




Rozmawiałem z babcią i taką historię mi opowiedziała,
Jak dawno temu para młodych ludzi się kochała.
Na przekór swojej rodzinie chłopak się z nią spotykał,
Miłował ją całą, myślami dotykał.
Ona nie była obojętna na jego pieszczoty.
Najgorsze były chwile tęsknoty.
Chcieli być razem lecz ona biedną była.
Mówili, że to nie miłość, dla pieniędzy go zdobyła.
Nikt nie widział jakim darzyli się uczuciem.
Niektórzy sąsiedzi ogarnęli ich współczuciem.
Jednak oni postanowili być razem do końca.
Wychodzili rano by wspólnie oglądać wschody Słońca.
Cieszyli się z tego, że mogą się kąpać w jego promykach.
Bose stopy moczyli w strumykach.
Ich wzrok był obłędny dla niewtajemniczonych,
Spojrzenie ludzi bez opamiętania w siebie wpatrzonych.
Razu pewnego doznali olśnienia,
Niedaleko były tory, możliwość marzeń spełnienia.
Ona ubrała suknię ślubną i welon rodzicielki
On garnitur i spodnie, które podtrzymywały szelki.
Udali się do lasu gdzie lokomotywa jeździła.
On obok niej, ona obok niego się położyła.
I tak zasnęli z uśmiechem na twarzy,
Cudu nie było lecz cud się zdarzy.
Pochowano ich w osobnych mogiłach.
Rodzina jego o wszystko ją winiła.
Na ich grobach posadzono brzozy, których gałęzie,
Po latach wyczekiwania, splotły się w Uścisku Kochania.
Czy jedynym rozwiązaniem musiało być to, że śmierć ich zabrała?
Tego babcia nie powiedziała.
Historia ta jednak pokazuje,
Że nawet po śmierci Prawdziwa Miłość Triumfuje.



TAJEMNICA REKRUTACJI




Pluskały się w kałuży na chodniku.
Po porannym opadzie deszczu, małych zbiorników wody było bez liku.
Wybrały jednak tą w miejscu, gdzie wielu przechodniów się pojawiało.
Wszak prawie całe ich grono do jakichś zajęć się udawało.
Mijali ich z lewa, obchodzili z prawa,               
A ta grupa ptaków biła im skrzydłami brawa.
Byli też tacy wśród ludzi, którzy podskakując,
Unosili się nad ich opierzonymi  głowami bacznie obserwując,
Czy też nie zaczepili któregoś obcasem,
Czy nie trącili przypadkiem kulasem.
Bo ptaki tak się w tej wodzie bawiły,
Tak intensywnie w jej brudną taflę skrzydłami biły,
Że mimo tego, iż chciały w niej zanurkować,
Raz za razem zaczynały w górę startować.
Wodę na piórach zabierały ze sobą,
Która spadając z nich tworzyła wodospady będące nie lada ozdobą.
Czasami spadała w kropel postaci,
Lecz wcale ten spektakl na tym nie tracił,
Bo uderzając w tą pozostałość kałuży na chodniku,
Robiły małe kręgi na niewielkim cieczy zbiorniku.
Rozszerzały się te koła coraz większymi się stając.
Przenikały przez siebie, rozpędzały zabawie oddając,
Aż tak przez swoje zapomnienie w tych igraszkach,
Rozbijały się na mokrych, napuszonych ptaszkach.
I tak to trwało przez kilka minut, może kilkanaście,
Kiedy to największy, najstarszy z ptaków skrzydłem o skrzydło trzaśnie.
Dziób otworzy, oczy szeroko .
Zaciągnie się powietrzem bardzo głęboko.
Gwizdnie na pozostałych w kałuży.
Krzyknie, że wie, iż czas w kąpieli rzadko się dłuży,
Ale jeżeli chcą znowu podjąć zatrudnienie.
Być dodatkowym listonosza ramieniem.
Muszą nie tylko dbać o swą czystość,
Lecz przede wszystkim trenować umysłu bystrość.
Powiedziawszy to rozsypał na płytce chodnika ziarna do segregowania
I cała drużyna zabrała się do intensywnego dziobania.
Więc kiedy zobaczysz gołębie stale czegoś dziobem dotykające
Mogą to być te na stanowisko pocztowych się szkolące.


SPOTKANIE





Dzień był pochmurny. Wiatr słaby, ale dawał nadzieję na pojawienie się Słońca. Połączone ze sobą chmury przypominały szary sufit, na którym pod wpływem podmuchów powietrza, tu i ówdzie odznaczały się błękitne pęknięcia. Wiatr, jak szpachelka, zdrapywał ponury kolor nieboskłonu.  Chmury jednak były wspierane innymi, a ich duża ilość przywodziła na myśl kry, które pchane oceanicznym prądem nachodziły na siebie, szybko maskując wszystkie prześwity. Drzewa o różnych kształtach, witały moją osobę cichym skrzypieniem. Gdzieś niedaleko spadły spróchniałe gałęzie. Szedłem po śladach zwierząt. Odbite w błocie, były jedynym wizualnym dowodem ich obecności. Stawiałem kroki w miejscach, gdzie ziemia była bardziej twarda, chcąc nie odciskać podeszew swoich butów. Czasami, pod ciężarem mojego ciała, pękał patyk, a odgłos jego przepoławiania niósł się w las i sprawiał, że czułem się nieswojo. Tak jakbym wrzucał do spokojnego jeziora kamień zaburzając tą harmonię, która objawiała się lustrzaną taflą wody. Pojawiały się kręgi i rozchodziły hen, burząc na jakiś czas leśną sielankę. Stałem i czekałem, aż wszystko się uspokoi, aż będę znowu widział, w tym magicznym świecie swoje prawdziwe odbicie. Zauważyłem, że przede mną drzewa, które w okresie większych opadów deszczu oraz w czasie topnienia zalegającego po zimie śniegu, zanurzają się po kostki albo kolana w wodzie. Mech, jak zielone skarpety, pokrywał ich dolną część. Pomiędzy nimi była dość grząska ziemia okryta jesiennymi liśćmi. Postawiłem pierwszy krok, potem drugi i poczułem się jakbym chodził po dnie niedużego, leśnego jeziora. Oddychałem pełną piersią. Patrzyłem na przemian pod nogi i przed siebie. Dół, góra, dół, góra. Nagle mój wzrok zatrzymał się na wysokości mojej głowy. W oddali zauważyłem, że między drzewami pojawił się On. Nie miałem wątpliwości, do kogo należy to ciało. Gibkie, delikatnie wprawiane w ruch. Było koloru jasnej szarości, a może bieli lekko zszarzałej. Stałem i czułem, jak moje buty powoli zatapiają się w wilgotnych, rozkładających się liściach. Jego bieg przypominał trucht. Miałem wrażenie, że łapy nie dotykają ściółki. Unoszą się centymetr nad ziemią, a On pomimo tego przesuwa się w obranym przez siebie kierunku. Nie było słychać żadnego dźwięku oprócz dudnienia mojego serca. Nawet wiatr ucichł. Jego przemarsz był tak szybki, że nie potrafiłem określić, gdzie się zaczął, ani w którym miejscu straciłem go z oczu. Takie matematyczne zadanie bez rozwiązania, bo jak zmierzyć odległość, na której wilk był dla mnie widocznym, skoro nie umiałem umiejscowić punktu jego materializacji oraz miejsca jego zniknięcia. Pojawił się jak duch. Nagle, bez zapowiedzi. Ukazał się mi po dwóch latach odwiedzania Puszczy. Przemknął bezdźwięcznie. Czuł moją obecność, a ja widziałem jego. Starałem się jeszcze szybko podbiec i przeciąć mu drogę, myśląc, że go przechytrzę, że skoro znikł, to zaraz się pojawi, a ja zobaczę go jeszcze bliżej. Niestety nie przemieszczam się po lesie z taką gracją jak On. Po kilku krokach wylądowałem na kolanach, a w oddali usłyszałem jego wycie. Na koniec naszego spotkania złożyliśmy sobie hołd.