niedziela, 15 września 2019

CHŁOP JAK DĄB




Spadł z dębu i leży na kamieniach,
Wysuszony w Słońca złotych promieniach.
Na górze, wśród dębowych liści schowana,
Wiewiórka, w rudą sierść ubrana.
Z dołu niewyraźny zarys jej postaci,
Kiedy zniknęła za gałęzią całą wizualność stracił.
Była widoczna jeszcze dzięki dźwiękom, jakie wydawała.
Do momentu, kiedy nawet je oddalając się ze sobą zabrała.
Żołądź po piasku się turla i płacze.
Przecież on tak jak ona po drzewach nie skacze.
Jak ma z powrotem wrócić do rodziny.
Przecież już gonią go terminy.
W niedalekiej przyszłości miał dać nowe życie.
A co i jak rodzina obiecała mu powiedzieć tam na tego drzewa szczycie.
Patrzę na niego, podnoszę, z pyłu otrzepuję.
Me oczy wilgotnieją, gdy on już próbuje.
Wspina się po mym ramieniu, za ucho chwyta.
Potem coś do niego szepce i o pozwolenie pyta,
Żeby wejść na czubek głowy, nie drzewa,
Musi wspiąć się po włosach, a na to mojej zgody trzeba.
Kiwam twierdząco i czuję,
 Jak on tymi swoimi nóżkami, po mych piórach wędruje.
Trochę mu ciężko, bo kręcone kłaki,
Lecz się nie poddaje, wielki z niego żołądź taki.
Cel ma jeden, ale ważny jakże,
Stanie się rodzicem kolejnego drzewa wszakże.
Jest już na czubku mej głowy,
Lecz patrząc na wysokość dębu, to nie sięga nawet do jego połowy.
Do jednej dziesiątej może, ale przecież to mu nie pomoże.
Wołają z gałęzi przedstawiciele jego rodziny.
Głośno dopingują, aby nie robił takiej smutnej miny.
Z niego wyrastają chłopy, potężne wśród innych w lesie,
Jego najbliżsi wierzą, że ta świadomość go do nich uniesie.
Skacze z mej głowy i próbuje wbić paznokcie w korę.
Zatrzymuje się w miejscu, lecz wiatr przychodzi nie w porę.
Kicha nie mocno, lecz i nie słabo, powietrze faluje
I tak wiatru katar żołędzia, niczym szpachelką farbę ze ściany, z kory drzewa zdrapuje.
Spada mały bohater na drobne kamienie.
Mnie coraz bardziej gnębi sumienie.
Mam przecież dłonie i nogi sprawniejsze niż on,
Więc może to ja powinienem wspinaczce nadawać ton.
Patrzę w górę na wierzchołek drzewa
I już wiem, że zbyt wiele nie można się po mnie spodziewać.
Wszedłbym zostawiając ze stresu ślad na korze, jak ślimak na drodze.
Potem bym z góry krzyczał, do tych, co chcą mnie ratować, że jest on ku przestrodze,
Bo podróż nie tylko wiedzie do góry, skąd wszystko malutkie.
Trzeba jeszcze zejść, żeby znowu być nazwanym przez dąb krasnoludkiem.
Z tym miałbym kłopot, ja oraz inni, których o ściągnięcie bym błagał.
Przewidując przyszłość żołądź wcale mej pomocy się nie domagał.
Wtedy słyszę, jak pękają gałązki i na leśną drogę,
Stawia rozbójnik Rumcajs swoją prawą nogę.
Potem lewa się do niej przytula i dwie w czarnych butach.
Podrygują dając się ponieść leśnej muzyce, jakby nie w trzewikach były, tylko w nutach.
Tańcują zabawnie, choć Rumcjas im nie pozwala,
Jest tak wesoło, że smutek się wnet oddala.
Śmieje się żołądź, aż z radości krztusi.
Przez to, że tak się trzęsie, z kurzu otrzepywać się nie musi.
Rozbójnik bierze go i stawia na swej dłoni.
Przygląda mu się, żeby po krótkiej chwili się ukłonić.
Rozmawiają i Rumcjas mu proponuje, że go z pistoletu wystrzeli
Na górze słychać jęk przerażenia najbliższych, którzy w jednym kawałku mieć go z powrotem by chcieli.
Żołądź widząc szczerość w jego oczach zgadza się na taki wariant powrotu.
Rumcjas wkłada go do lufy, mierzy w chmury i spust naciska.
Leci dębu owoc szybko, jak ogień ze smoczego pyska.
Wpada w ramiona innych żołędzi na drzewie
Spadnie znowu na ziemię, lecz kiedy to nie wie
Dąb zadecyduje i da znać rodzinie, że już czas.
Żeby właśnie teraz rodził nowy las.
Morał historyjki jest zwykle na końcu i tak też będzie.
Po pierwsze nie można spotkać Rumcajsa wszędzie,
Więc kiedy widzisz żołądź na drodze i pomóc chcesz.
Co robić z tej opowiastki już przecież wiesz.
Nie wspinać się na drzewo bohatera udając.
 Jeśli cokolwiek robisz, to tylko swoje doświadczenie, mądrość na uwadze mając.
Wielu też z Was lubi mieć swych idoli.
Może jak już strzelać, to z naboi, z których dostać nie boli.
Jak mierzyć to nie do człowieka, czy zwierzątka na łące, lub w lesie.
Niech z lufy nabój do góry siła wystrzału wyniesie.
Niech będzie to żołądź, kasztan lub inny leśny owoc,
Bo wtedy czyn ten będzie niósł z sobą dobrą moc.
Może zechcecie być jak Rumcajs w dorosłym życiu.
Pomagać przyrodzie i ludziom pozostając w ukryciu.
Ta postać jest fikcyjna, być może to prawda, bo bajkowa,
Ale prawdziwa i mnóstwo wartości w swym wnętrzu chowa.
W sumie nie ważne, czy ona jest, czy była.
Istotne, to, aby w Waszym sercu magia się zdarzyła.
Może wtedy pojawi się takich Rumcjasów dużo w lasach.
I przyjdzie nam żyć w bardziej szlachetnych czasach.












czwartek, 12 września 2019

ŚLEDZTWO




I znowu wędrówka po lesie drogą jak wąż krętą.
Mgła nad polanami jest bardzo dobrą przynętą.
Stoję ja, a przede mną i po mnie wielu łowiących wspomnienia.
Patrzę przed siebie, jak białe w zieleń się zamienia.
Jak z tej mgły wyłaniają się pokryte rosą pajęczyny,
Wyglądające piękniej, niż najcudowniejszy naszyjnik dziewczyny.
Niektóre porwane u dołu, u góry mocno się trzymają,
Źdźbła traw delikatnie do siebie przytulając.
Twórcy tych łapiących krople wilgoci sieci,
Siedzą gdzieś z boku skuleni, jak podczas jakiejś Zimowej Zamieci,
Która hulając, szalejąc, tańcując się zapomniała
I może do lata wśród drzew została.
I nocą, bo za dnia wstyd się jej pokazywać,
Idąc przez łąkę w śnieżnej sukni, zaczyna z niej płatki śniegu odrywać.
Wpadają one do tych wielu sieci,
Co jest dowodem na letnią obecność Zimowej Zamieci.
Będące w zmowie, z tą Damą Lodową, Słońce.
Szybko rozgrzewa śnieżynki, stając się tego wytłumaczenia końcem.
Spieszy się bardzo i świeci, choć noc jeszcze.
Sprawiając, że pajęczyny pachną już deszczem.
Pędzi przez łąkę, niektóre z nich zrywa.
Syczy, paruje, twarz swą obmywa.
I zerka swoim słonecznym spojrzeniem.
I już się cieszy i śpiewa: ja was wszystkie przemienię,
Ze stanu stałego w ciekły,
Żeby tak ważne dowody, z tej łąki dziś nie wyciekły.
W zamian za to od Zamieci dostanę,
Dłuższy dzień zimą i to oto polanę,
Gdzie za dnia z nieba będę swymi promieniami trawkę układało,
Żeby nocą na niej dobrze mi się spało.
Śpiewa i biegnie coraz szybciej przed siebie.
Jest tak zamyślone, że zapomniało o bożym niebie.
I cały plan w pełni zostałby zrealizowany,
Gdyby każdy pająk nie był przez nie pomijany.
A tak przyszedłem i widzę, że coś tu nie pasuje,
Że żaden z nich na swej wiszącej stołówce nie ucztuje.
Tylko zwinięty w kłębek drży i spada rosa.
Tak też przeszła Słońcu wygrana koło nosa.
Lecz nie wiem ile w tym prawdy, a może to tylko fikcja.
Niech tak do końca wyjaśni to leśna policja.











PRZESZKODA




Choć wiele różnic las, jest jak miasto,
Bo przecież w lesie jest także ciasno,
Lecz w mieście, żeby było inaczej
Buduje się, a nie burzy mieszkania raczej.
W lesie wycina się drzew co niemiara.
Tak, aby zwierząt liczna chmara,
Miała dużo prześwitów na drodze do domu.
I choć są w nim stale, nikomu do głowy nie przyszło,
Że żadne zwierzę nie wraca do domu, gdyż z niego nie wyszło.
Ptaki, co tak się śpiewem przekomarzają,
Są niczym ludzie, którzy do siebie wołają,
Lecz w hałasie miasta krzyki nikną gdzieś.
Śpiew ptaków zawsze do adresata pozwala się nieść.
I chociaż tak wiele tych ptasich treli,
Każdy wie, kto, do kogo w lesie śpiewa, od poniedziałku do niedzieli.
W mieście ktoś coś mądrego komuś powie
I ten zamiast pamiętać, zaraz już nie ma tego w głowie.
Bo ciasno w niej tak, jak i w miejscowościach,
Więc opróżnia się ją, z wiedzy w dużych ilościach.
W mieście się sprząta i wywozi śmieci na wysypiska,
W lesie z próchna fontanna życia wytryska,
Choć wielu martwe drzewa uważa za nieczystości,
Jednak do lasu idziemy, jedziemy w gości.
Lecz coraz rzadziej pamiętać nam przychodzi,
Że to podobieństwo lasu do miasta, nie miasta do lasu, bardziej szkodzi.
Choć gdyby ta różnica, która została wspomniana na początku,
Uległa zmianie w drodze wyjątku
I na miejskich aglomeracji podobieństwo,
Nie ciąć, a budować leśne księstwo.
To wtedy zniknęłaby Przeszkoda,
Ciasnoty, o której nigdy nie śniła Przyroda.
I taki żuczek leśny, który kroczy po zadrzewionej drodze,
Robiłby to z uśmiechem, a nie oddając się trwodze.
W obawie przed rozdeptaniem lub rozjechaniem,
Bo, jak już ma zginąć, niech będzie ptasim śniadaniem.

WARSTWY



Stój rozglądnij się uważnie! Usłyszałem i się zatrzymuję
Patrzę i niecierpliwie z nogi na nogę przestępuję.
Jak już idę i wiem, że czas mam ograniczony,
Muszę się przyznać, że jestem wtedy na otoczeniu mniej skupiony.
Można napisać, że gnałem przed siebie, co na mych oczu wysokości tylko widziałem.
Nie na prawo, lewo, do góry, czy dołu. Tam wcale patrzeć nie chciałem.
Stanąłem, po tym zdaniu jakże cichym, ale w tonie rozkazu,
Który skierował mój wzrok na autora tych czterech wyrazów.
I już nie podryguję w miejscu, lecz wysoko skaczę.
Słysząc wśród liści jak sójka płacze.
Wtórują jej również inne ptaki
I teraz dociera do mnie głos taki,
Pochlipujący, smutny, pytający, po prostu płaczliwy,
Czy nawet tutaj wysoko, wśród listowia spokój nie jest już możliwy?
Chciałem przeprosić, nawet się ukłoniłem.
Lot jednak krótki, szybko na piasku skończyłem.
Patrzę pod nogi, nie widać gada, więc rzucam spojrzeniem centymetr po centymetrze.
Duszno, gorąco, lecz kiedy pojawia się w polu mego widzenia rozgrzewa się jeszcze bardziej powietrze.
Robię się ciepły, jak piec kaflowy, który płomieniami rozgrzany,
W mroźne, zimowe dni jest tak chętnie przytulany.
Do mnie nikt teraz nie chciałby się zbliżyć,
Bo z tego strachu mógłbym po prostu mu ubliżyć.
Zresztą było lato, więc, po co komu wtulać się w gorące,
Wystarczy, że nasze ciała wystawione są na Słońce.
Myślę sobie, że nie wypada teraz się wycofać, za drzewo schować.
Zaczepił mnie, może chce sobie ze mną poplotkować
A od kogo najwięcej się można o lesie dowiedzieć
Najpewniej od tego, który nie może w miejscu usiedzieć.
On, jak już, to leży, pełza po trawie i piachu, trudno go zobaczyć.
Przez co, chętnego posłuchać, niejedną niesamowitą historią może uraczyć.
Podchodzę do niego, się przedstawiam i już mówimy sobie po imieniu.
Padalec leży na leśnej drodze, ja siadam na dużym, stojącym przy niej kamieniu.
Czuję się jak dziennikarz, którego zaczepił sam wywiadem zainteresowany.
Różni mnie od niego tylko to, że jestem bez dyktafonu i mniej elegancko ubrany.
Rozpoczyna się monolog tej beznogiej jaszczurki,
Która chcąc zobaczyć niebo, nie koniecznie wędrujące po niej chmurki,
Bo nie pała do nich zbyt wielkim uczuciem, nie lubi prawdę pisząc.
Ponieważ, kiedy ona się wygrzewa w świetle Słońca, chmury zasłaniają je sobie na niebie wisząc.
Musi wypełznąć na przestrzeń otwartą, gdzie brak jest drzew, krzaków
I chyba, ona w takim momencie, jest bardzo szczęśliwa, z tym leśnych braków.
Zastanawia mnie- mówi -dlaczego ludzie słowem gad sobie ubliżają.
Wypowiadając ten wyraz cieszą się, że tego lub tą właśnie obrażają.
Porównują siebie do mnie, czy innych członków mojej rodziny,
A tak naprawdę, za te ludzkie występki, my nie ponosimy żadnej winy.
Jak można powiedzieć, że pomiędzy nami jest podobieństwo,
Przecież to jakieś okropieństwo.
Tu trochę się zdenerwowałem, ale siedziałem cicho i nie przerywałem.
Dzięki czemu jeszcze kilka ciekawych informacji otrzymałem.
Ja jestem padalcem, choć dwa pierwsze słowa opisują moje życie,
Wy często dopóki czegoś nie opiszecie, nazwiecie to nie uwierzycie.
Nie widzicie prawdziwie, ponieważ Wasz świat to pojęcia, słowa.
Przez co nie potraficie, każdego dnia wszystko widzieć od nowa.
Stąd  u was wyraz nuda, który zrodził się z braku umiejętności patrzenia.
Powoduje to widzenie czegoś, co jest już przeszłością, będącą nie do zobaczenia.
A jak już tak bardzo chcecie być do gadów podobni słuchaj, co Ci na koniec mam do powiedzenia.
My zrzucamy skórę zwiększając swój rozmiar, więc i dla Was proponuję to oto do zrobienia.
Kiedy znowu odpadnie od człowieka kolejna warstwa zapożyczonej skóry,
Niech nie rozpacza, że siebie takim nie zna, bo właśnie burzą się kolejne mury.
Za którymi, tak jak w bajkach, za górami, rzekami, czy lasami.
Mieszka prawdziwy, naturalny człowiek nieprzejmujący się opiniami.
Król teraźniejszości, w pięknym zamku widocznym z daleka,
W którym otwarte wszystkie drzwi i okna, bo on na nikogo nie czeka.
Nie chroni się przed prawdą, bo jest nią w całości.
Właśnie wtedy może wszystko i wszystkich w swym sercu gościć.
To powiedziawszy jaszczurka w gęstej trawie się schowała.
I jeszcze na koniec syknęła, ogonem pomachała.
Trochę to zabawne, bo zamiast historii o lasów mieszkańcach,
Dostałem takiego silnego, słownego, gadziego kuksańca.
Którym trafiła mnie w moje serce
I obiecuję, że nie będę wybiórczo patrzył więcej.
Na pewno bardziej spoglądał w głąb siebie, to tak,
Żeby wiedzieć, że człowiek to żaden ptak,
Wąż, świnia, pies, czy inne zwierzę,
A Człowiek! W którego ja Bardzo Wierzę!
Ufam jego Potężnej Mocy.
I kiedy będzie Miłość w potrzebie, On będzie Ku Pomocy.









Trochę o żubrach, bo im się należy.


Trochę o żubrach, bo im się należy.

Było niedzielne popołudnie, kiedy chłodzeni klimatyzacją samochodu jechaliśmy do puszczy. Coś mnie tknęło, żeby wybrać się akurat tam. Lubię tą drogę wiodącą do lasu. Wyprawę zaczynamy szybką jazdą, żeby będąc już u wrót tej magicznej krainy zwolnić, ale nie dlatego, że nam tam nie spieszno, tylko z powodu nawierzchni. Przekraczając granicę pomiędzy krajobrazem pól i łąk, a gęstym, zielonym, krzyczącym lasem, samochód jedzie tak, jakby szedł, wolno truchtał i raz za razem się zatrzymuje. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie mam zwyczaj parkować. Córka trochę się boi, ale tylko dlatego trochę, bo nie ma tu niedźwiedzi. Ruszamy leśną drogą. Niosę aparat, córka lornetkę, a żona prowadzi psa na smyczy. Kamień na kamieniu i skrzypi pod butami. Zatrzymuję się co pewien dystans i przykładam palec wskazujący do ust. Macham dłonią z góry na dół i w przeciwnym kierunku, jakbym rozpinał i zapinał zamek, będący barierą pomiędzy ciszą, a hałasem. Dziewczyny plotkują, pies ciągnie do mnie, a ja mknę do przodu, żeby być pierwszym jak, nie daj Bóg, ktoś przebiegnie drogę. Wyłoni się zza drzew, a ja będę na posterunku i nacisnę guzik aparatu. Dochodzimy do leśnej polany i córka dostrzega pomiędzy liśćmi brązowe kształty. Serce mi bije ze zdwojoną siłą, ale staram się nie pokazywać po sobie emocji. Zaczynam jeszcze częściej uciszać żeńską część naszej ekspedycji. Mój wzrok jest przepełniony błaganiem. Oczy duże i to nimi staram się przekazać informację dziewczynom, że co będzie, jak te brązowe postacie uciekną, a nam pozostaną tylko domysły, kto był tym kolorem pomalowany. Idę dosłownie na palcach i nakłaniam do tego samego resztę. Psa proponuję wziąć pod pachę. Liście drzew się przerzedzają i widzimy, że z piaskowej drogi prowadzi na polanę jej szeroka odnoga. Porośnięta trawą, przez co nasze kroki stają się prawie bezgłośne. Nakazuję dziewczynom pozostać u góry, a sam schodzę w kierunku tej dużej przestrzeni między drzewami. Im bliżej niej jestem, tym bardziej wytrzeszczam oczy. Pragnę krzyknąć, skoczyć w górę w celu celebracji naszego triumfu, bo przede mną skubią sobie trawkę żubry. Żeby to kilka, ich jest kilkanaście. Od najmniejszego, do najpotężniejszego. Teraz to już macham do kobitek, żeby zeszły. Córka jednak protestuje, bo rozmiar tych zwierząt przyprawia ją o gęsią skórkę. Zewsząd słychać te ich pomrukiwanie. Jedzą w najlepsze i chruczą z radości, że im smakuje. Młode podchodzą do matek szukając wymion, żeby posilić się mlekiem. Byki stoją dość blisko nas. Żona jest już obok mnie, cały czas trzymając psa pod pachą, ale córka, jakby skamieniała. Motywuję ją żeby przyszła, przecież jeżeli się boi, może tak jak te małe żubry, przytulić się do mamy. Zresztą, przecież jestem jeszcze ja. Nie byk, ale urodzony w marcu baran. W końcu schodzi ze łzami w oczach, które też pojawiają się i u mnie. U niej z obawy przed rozdeptaniem przez te majestatyczne zwierzęta, u mnie ze wzruszenia, że teraz dzięki lornetce, którą przyniosła, z bliska zobaczymy je wszyscy. Będziemy mogli poczuć się jakbyśmy byli w ich stadzie, może nawet dokonamy w naszych wyobraźniach krótkotrwałej fuzji, przez co uda nam się dowiedzieć jak to jest być żubrem. Przeżuwać soczystą trawę. Wchodzić w te części puszczy, gdzie jeszcze nie był żaden człowiek. Biegnąc wprawiać w drżenie ziemię. Widzieć ducha lasu i z nim rozmawiać. Oddychając w mroźne poranki robić duże, parowe obłoki, które niczym wypełnione od środka bańki mydlane, unoszą się nad ich głowami, a potem łączą w jedną, dużą chmurę. Zawisa ona nad nimi jak chmurka nad bohaterami w komiksach i my, będąc żubrami, wiedzielibyśmy, co w nią wpisać. Jakie myśli tworzy żubrza głowa. Smakować jemiołę i tarzać się w piachu. Łączylibyśmy się w jedną zwartą grupę, która ufa przywódczyni i pędzili przed siebie jeden obok drugiego. Grzali się ciepłem naszych ciał i czuli siebie nawzajem. Zimą zjadalibyśmy śniegu co niemiara i idąc przez zaspy, odgarniali biały puch na boki jak śnieżny pług. Tak sobie wyobrażałem przez krótką chwilę, do momentu, kiedy pojawiła się obok mnie córka. Wręczyła mi lornetkę i weszła na stojącą w pobliżu ambonę. Gdyby teraz zaczęły biec w naszą stronę, to córce przebiegłyby pod jej, zapożyczonymi na chwilę, drewnianymi nogami. Przekazałem lornetkę żonie, w zamian za psa. Stała z nią dłuższy czas. Pewnie w tym momencie przestał on dla niej istnieć. Wiedziałem coś o tym z doświadczenia. Kiedy mi ją oddawała, jej oczy wypełniało żubrze spojrzenie. Wybrałem największego z nich. Zamknięty w obiektywach przyrządu optycznego poruszał energicznie powiekami. Jakby nie mógł uwierzyć w to, że ktoś mu się przygląda. Miał rzęsy, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta. Jego ogon ruszał się na boki jak wahadło zegara. Nagle byk odwrócił głowę do pozostałych żubrów i zaczęły ustawiać się jeden przy drugim. Następnie powoli się rozpędzały. Przebiegając przez rów melioracyjny podrywały wodę do góry, a jej kropelki tworzyły miniaturowej wielkości tęczę. Powtórnie się zatrzymały i uformowały coś na wzór rzymskiego żółwia. Krótki moment były w bezruchu, tak jakby chciały się pożegnać. Następnie ruszyły prowadzone przez byka, którego przed chwilą podglądałem. Wbiegły w młody las i było słychać trzask pękających gałęzi, mieszający się z chruczeniem. Taki żubrzy taran, przed którym kapitulowała niejedna, leśna forteca. Córka powoli zeszła z ambony. Pies stanął na trawie. Wszyscy byli zadowoleni. Ja, że uwieczniłem w aparacie jak i mej głowie, ten piękny widok. Dziewczyny, że nareszcie się to skończyło. Pies merdał ogonem zanurzając się w zieleni polany, podobnie jak przed momentem cielaki. Po chwili z powrotem znaleźliśmy się na piaskowej drodze. Córka, im dalej byliśmy od żubrów, im mniej było w niej strachu, tym bardziej zaczęła doceniać to spotkanie. Wcześniej, w samochodzie powiedziała, że nie widziała na żywo borsuka. Nagle, w drodze powrotnej do auta, przez drogę przebiegł właśnie on, a ja pomimo tego, że byłem z przodu jak ten byk prowadzący stado i miałem być na posterunku, nie zrobiłem zdjęcia. Może dlatego, że moja pamięć była pełna. Teraz opisując owe zdarzenie, robię w niej miejsce.