wtorek, 23 lipca 2019

ARTYSTA


Kiedy zdarzenie to przechodziło do historii był deszczowy dzień. Wilgoć unosiła się w powietrzu. Wsiąkała w ubrania przechodniów, jak farba w ścianę. Była nieproszonym gościem w domach, a jej obecność dawała życie grzybom i pleśniom. Padało dość mocno ale temperatura powietrza nie pozwalała zamknąć okien przez co nie istniała bariera pomiędzy wnętrzem mieszkań, a zewnętrznym obrazem świata. Nadchodził wieczór. Zaczęły zapalać się uliczne latarnie. Żółć światła wylała się na ulicę. Wypełniała prostokąty wycięte w murach budynków. Ciemność była tuż za rogiem. W miejscach nie odwiedzanych o zmroku. W niej ukrywało się zło oraz codzienność egzystencji bezdomnych, którzy zasypiali okryci kartonami. Nazywano go Swojakiem, jego mieszkaniem było to miasto. Każda ulica, klatka schodowa, pokoje podczas nieobecności ich lokatorów, do których wchodził przez uchylone okna lub przez zamknięte drzwi otwierając je za pomocą starego, metalowego spinacza, będącego dla niego amuletem szczęścia. Ukrytego w małej kieszonce starych, połatanych sztruksów. Maleńki, prawie niewidoczny, a wzbudzający w nim radość, nie miał nic równie cennego. Czując jego obecność tuż przy swoim ciele, uśmiechał się mając poczucie bezpieczeństwa. Nie był związany z żadną kobietą, znajomości z płcią przeciwną ,były jemu tak obce, jak ciepłe noce, w tym mieście. Dzisiejszego wieczoru promieniowała z niego aktywność; energia życia, która mogła rozświetlić tysiące żarówek i żeby trochę jej z siebie upuścić wybrał się na spacer. Już tylko mżyło. Maszerował stawiając kroki krótkie lecz szybkie i dla osób przyglądających mu się z boku wyglądało to na trucht lecz on się nigdzie nie spieszył. Chodniki praktycznie opustoszały. Na ulicach samochody pojawiały się sporadycznie nawet na głównej arterii miasta. Sobotnia noc zbliżała się do końca. Dla większości ludzi świętujących ten dzień w barach nadchodziła doba rekonwalescencji przed poniedziałkowym porankiem. Swojak pogrążył się w zadumie. Jego oczy były szeroko otwarte, powieki przez moment nie istniały. Oddech objawiał się niewielką mgiełką wydobywającą się z szerokich ust. Jego krok stał się powolny. Nie wiedział dokąd idzie i pomimo tego, że ulice miasta znał na pamięć i mógł nimi kroczyć z zamkniętymi oczami, miał wrażenie, że tym razem, po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu się zgubił. Nie popadał w panikę tylko uśmiechał się odkrywając tą nową, jakże dziewiczą sytuację. Nagle zobaczył leżącego na ziemi człowieka. Ciało było tak spokojne i kuszące. Nie znał go. Natkną się na nie przypadkiem, tak, jak zgubił drogę, a może po prostu nowa ścieżka go odnalazła. Potknął się o nie w mrocznym zaułku. Leżało w poprzek wąskiego przejścia, o którym wszyscy zapomnieli, wszyscy oprócz niego. Nie zareagowało na jednorazowe szturchnięcie czubkiem buta. Mógł przejść nad nim. Przełożyć prawą i lewą nogę kontynuując swój powolny marsz. Zostawiając tego kogoś owiniętego papierową kołdrą i chyba by to zrobił gdyby nie jego ciekawość, nie ta złodziejska, którą zaspokoić pozwalał mu spinacz w jego spodniach ale ta ludzka. Pochylił się. Uprzednio popatrzył na wszystkie strony, aby upewnić się, że nikt inny nie nadchodzi ponieważ nie chciał brać odpowiedzialności za tą osobę, której ubrania już dotykał, poznawał zmysłami. Odsłonił twarz. Strumień gorąca rozlał się po jego ciele. A więc to tak-pomyślał. Ona otworzyła oczy, a on po raz pierwszy otwierając serce stał się częścią odkrywanego.

czwartek, 11 lipca 2019

Walka z wiatrakami



I znowu to samo. Smutek na uśmiechających się twarzach. Co drugie wypowiadane słowo to kurwa, łyk piwa i zdanie ,w którym kurwa to nie podmiot, bardziej znak interpunkcyjny. Siedzimy okryci kapeluszem parasola, z głośników do naszych uszu dobiega muzyka i silnie je tarmosi. Prowadzona rozmowa musi wyglądać zabawnie. To nie jest cichy, spokojny ton, a krzyk wysuszający gardła. Pod nogami plastykowe sztućce topią się w błocie. Jest ciemno, a kolejne hausty piwa doczepiają jeszcze brak ostrości obrazu, deformują wypowiadane słowa. Siedzący obok mnie młodzieniec gniecie plastykowy kubeczek. Wbija w niego obcięte równo paznokcie i opowiada o swojej pracy. O tym, jak to ciężko być policjantem. Kiedy tak na niego patrzę żal mi go. Jego utożsamienie się z wykonywanym zawodem sięgnęło apogeum. Gniecie go od środka, tak jak on ten jednorazowy kufel. Chłopak wciska buty w rozmokniętą ziemię, która coraz bardziej je pochłania. Błoto zakrywa już nogawki niebieskich, dżinsowych spodni i powoli ale systematycznie pnie się w górę zmieniając ich kolor. On stoi i lekko się chwieje. Zagryza wargi. Brązowa maź maluje na swój kolor, centymetr po centymetrze, ubranie. Przypomina teraz do połowy odlany z brązu posąg. Z nieba spadają duże krople i uderzając o parasol piwnego kramika wystukują na nim rytm, jak perkusista na swoim instrumencie. Młody spogląda w górę, potem w dół. Wypija alkohol i milknie. Jego ciało podzielone na pół. Granica została ustalona na wysokości bioder i ani drgnie. Jednolity kolor od pępka w dół, a powyżej różnorakie barwy. Ktoś z towarzystwa podaje mu puszkę. Gestykuluje przecząco głową. Zamyka oczy, krzywi twarz. Nikt tego nie widzi. Ten ktoś trąca go w ramię, przyjacielsko obejmuje za szyję i wkłada mu do dłoni puszkę. Chłopak nie unosząc powiek zbliża ją do ust i zaczyna pić. Zaczyna opowiadać z coraz większą nienawiścią o tym, jak praca zabiera kolejne cegły fundamentu jego osobowości. Błotnista maź zalewa pępek przesuwając się milimetr po milimetrze w kierunku głowy. Jest już blisko. Już tylko jedna czwarta odległości i będzie nią całkowicie pokryty. Wszyscy siedzą, tylko on stoi trzymając się za stalowy pręt parasola. Nagle słychać ze sceny werble, a młody próbuje ruszyć do przodu. Początkowo stoi w miejscu i to nie dlatego, że teraz prawie cały jest z brązu. Po prostu wyrywa się w kierunku sceny stale trzymając pręt. Kiedy go puszcza upada na kolana. Widać, że jest zalany tak, jak cały plac, na którym odbywa się koncert. Wstaje i powoli idzie na deszcz. Błoto zaczyna po nim spływać. Bierze prysznic świadomości. Z głośników dobiega tekst piosenki: Walka z wiatrakami. Kim jesteśmy? Sobą czy innymi osobami!

środa, 10 lipca 2019

WIERSZYKI





LIŚĆ W PODRÓŻY

Kroczył w powietrzu nic nie robiąc sobie z prawa ciążenia.
W różnym kierunku tak jak wiatr się zmieniał.
Kiedy cisza wyparła głośne pogwizdywanie,
Spadł kładąc swoje ciało na Niej.



STRACH

Strach, ciężko go scharakteryzować, bo gdyby wyglądał jak ten na wróble, czy inne ptaki, to nie byłby straszny taki. A tak boimy się nie wiedząc czego i niby to on ma chronić od złego, bo jak się rodzi we wnętrzu człowieka, to tak nas uczyli, że lepiej uciekać. Dając mu władzę nad nami, nie kierujemy naszymi zmysłami.Widzimy coś czego nie ma, co nie istnieje, a on niczym silny wiatr sprawia, że świat nam się chwieje. Lecz kto się wyrwie z jego uścisku, kto da mu solidnie po pysku, nie będzie kontrolowany, a wolny jak wilk, pokonujący obszar ofladrowany. Strach przestanie nam dyktować jak żyć, po prostu nauczy się tylko być.

MAZURY

Mazury rymuje się z chmury, bo czy nie tutaj są widoczne jak na dłoni, nawet można ich dotknąć kiedy zatapiają się w jeziornej toni.Wody są jak lustro, w którym przeglądają się gwiazdy, Księżyc, Słońce, kanałami się łączy koniec z drugim końcem i tak jednoczą się wszystkie jeziora, by tysiącem gardeł zawołać, że to życie natura im dała, że ona ich miejsce narodzin wybrała. Krzyczą też w swojej obronie, że ingerencja w to prędzej, czy później utonie, bo zawsze tam, gdzie człowiek przyrodę poprawia, na taką samą karę się wystawia. Więc jeśli chcesz być kochany, kochaj to czym zostałeś obdarowany.

ZDJĘCIE

Woda to żywioł Wodnik powiada i szybko do wody kamienie wkłada. Będzie to brama do świata dusz, tych które pokrył dawno kurz. Będzie otwartą przez całe życie, bo przecież zawsze trwa nasze bycie. Każdy kto przejdzie, zanurzy się w wodzie, będzie potrafił postawić się modzie, Która obecnie namawia człowieka żeby daleko od siebie uciekał. Nie będzie człowiek po wykąpaniu stale myślał o posiadaniu. Takie zaklęcie Wodnik powiedział kiedy na jednym z kamieni siedział i może właśnie dlatego, nie bo duże, zdobią jezioro, nie czyjąś podwórkową kałużę