Dzień był pochmurny. Wiatr słaby, ale
dawał nadzieję na pojawienie się Słońca. Połączone ze sobą chmury przypominały
szary sufit, na którym pod wpływem podmuchów powietrza, tu i ówdzie odznaczały
się błękitne pęknięcia. Wiatr, jak szpachelka, zdrapywał ponury kolor
nieboskłonu. Chmury jednak były
wspierane innymi, a ich duża ilość przywodziła na myśl kry, które pchane
oceanicznym prądem nachodziły na siebie, szybko maskując wszystkie prześwity.
Drzewa o różnych kształtach, witały moją osobę cichym skrzypieniem. Gdzieś
niedaleko spadły spróchniałe gałęzie. Szedłem po śladach zwierząt. Odbite w
błocie, były jedynym wizualnym dowodem ich obecności. Stawiałem kroki w
miejscach, gdzie ziemia była bardziej twarda, chcąc nie odciskać podeszew
swoich butów. Czasami, pod ciężarem mojego ciała, pękał patyk, a odgłos jego
przepoławiania niósł się w las i sprawiał, że czułem się nieswojo. Tak jakbym
wrzucał do spokojnego jeziora kamień zaburzając tą harmonię, która objawiała
się lustrzaną taflą wody. Pojawiały się kręgi i rozchodziły hen, burząc na
jakiś czas leśną sielankę. Stałem i czekałem, aż wszystko się uspokoi, aż będę
znowu widział, w tym magicznym świecie swoje prawdziwe odbicie. Zauważyłem, że
przede mną drzewa, które w okresie większych opadów deszczu oraz w czasie
topnienia zalegającego po zimie śniegu, zanurzają się po kostki albo kolana w
wodzie. Mech, jak zielone skarpety, pokrywał ich dolną część. Pomiędzy nimi
była dość grząska ziemia okryta jesiennymi liśćmi. Postawiłem pierwszy krok,
potem drugi i poczułem się jakbym chodził po dnie niedużego, leśnego jeziora.
Oddychałem pełną piersią. Patrzyłem na przemian pod nogi i przed siebie. Dół,
góra, dół, góra. Nagle mój wzrok zatrzymał się na wysokości mojej głowy. W
oddali zauważyłem, że między drzewami pojawił się On. Nie miałem wątpliwości,
do kogo należy to ciało. Gibkie, delikatnie wprawiane w ruch. Było koloru
jasnej szarości, a może bieli lekko zszarzałej. Stałem i czułem, jak moje buty
powoli zatapiają się w wilgotnych, rozkładających się liściach. Jego bieg
przypominał trucht. Miałem wrażenie, że łapy nie dotykają ściółki. Unoszą się
centymetr nad ziemią, a On pomimo tego przesuwa się w obranym przez siebie
kierunku. Nie było słychać żadnego dźwięku oprócz dudnienia mojego serca. Nawet
wiatr ucichł. Jego przemarsz był tak szybki, że nie potrafiłem określić, gdzie
się zaczął, ani w którym miejscu straciłem go z oczu. Takie matematyczne
zadanie bez rozwiązania, bo jak zmierzyć odległość, na której wilk był dla mnie
widocznym, skoro nie umiałem umiejscowić punktu jego materializacji oraz
miejsca jego zniknięcia. Pojawił się jak duch. Nagle, bez zapowiedzi. Ukazał
się mi po dwóch latach odwiedzania Puszczy. Przemknął bezdźwięcznie. Czuł moją
obecność, a ja widziałem jego. Starałem się jeszcze szybko podbiec i przeciąć
mu drogę, myśląc, że go przechytrzę, że skoro znikł, to zaraz się pojawi, a ja
zobaczę go jeszcze bliżej. Niestety nie przemieszczam się po lesie z taką
gracją jak On. Po kilku krokach wylądowałem na kolanach, a w oddali usłyszałem
jego wycie. Na koniec naszego spotkania złożyliśmy sobie hołd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz