wtorek, 11 lutego 2020

SPOTKANIE





Dzień był pochmurny. Wiatr słaby, ale dawał nadzieję na pojawienie się Słońca. Połączone ze sobą chmury przypominały szary sufit, na którym pod wpływem podmuchów powietrza, tu i ówdzie odznaczały się błękitne pęknięcia. Wiatr, jak szpachelka, zdrapywał ponury kolor nieboskłonu.  Chmury jednak były wspierane innymi, a ich duża ilość przywodziła na myśl kry, które pchane oceanicznym prądem nachodziły na siebie, szybko maskując wszystkie prześwity. Drzewa o różnych kształtach, witały moją osobę cichym skrzypieniem. Gdzieś niedaleko spadły spróchniałe gałęzie. Szedłem po śladach zwierząt. Odbite w błocie, były jedynym wizualnym dowodem ich obecności. Stawiałem kroki w miejscach, gdzie ziemia była bardziej twarda, chcąc nie odciskać podeszew swoich butów. Czasami, pod ciężarem mojego ciała, pękał patyk, a odgłos jego przepoławiania niósł się w las i sprawiał, że czułem się nieswojo. Tak jakbym wrzucał do spokojnego jeziora kamień zaburzając tą harmonię, która objawiała się lustrzaną taflą wody. Pojawiały się kręgi i rozchodziły hen, burząc na jakiś czas leśną sielankę. Stałem i czekałem, aż wszystko się uspokoi, aż będę znowu widział, w tym magicznym świecie swoje prawdziwe odbicie. Zauważyłem, że przede mną drzewa, które w okresie większych opadów deszczu oraz w czasie topnienia zalegającego po zimie śniegu, zanurzają się po kostki albo kolana w wodzie. Mech, jak zielone skarpety, pokrywał ich dolną część. Pomiędzy nimi była dość grząska ziemia okryta jesiennymi liśćmi. Postawiłem pierwszy krok, potem drugi i poczułem się jakbym chodził po dnie niedużego, leśnego jeziora. Oddychałem pełną piersią. Patrzyłem na przemian pod nogi i przed siebie. Dół, góra, dół, góra. Nagle mój wzrok zatrzymał się na wysokości mojej głowy. W oddali zauważyłem, że między drzewami pojawił się On. Nie miałem wątpliwości, do kogo należy to ciało. Gibkie, delikatnie wprawiane w ruch. Było koloru jasnej szarości, a może bieli lekko zszarzałej. Stałem i czułem, jak moje buty powoli zatapiają się w wilgotnych, rozkładających się liściach. Jego bieg przypominał trucht. Miałem wrażenie, że łapy nie dotykają ściółki. Unoszą się centymetr nad ziemią, a On pomimo tego przesuwa się w obranym przez siebie kierunku. Nie było słychać żadnego dźwięku oprócz dudnienia mojego serca. Nawet wiatr ucichł. Jego przemarsz był tak szybki, że nie potrafiłem określić, gdzie się zaczął, ani w którym miejscu straciłem go z oczu. Takie matematyczne zadanie bez rozwiązania, bo jak zmierzyć odległość, na której wilk był dla mnie widocznym, skoro nie umiałem umiejscowić punktu jego materializacji oraz miejsca jego zniknięcia. Pojawił się jak duch. Nagle, bez zapowiedzi. Ukazał się mi po dwóch latach odwiedzania Puszczy. Przemknął bezdźwięcznie. Czuł moją obecność, a ja widziałem jego. Starałem się jeszcze szybko podbiec i przeciąć mu drogę, myśląc, że go przechytrzę, że skoro znikł, to zaraz się pojawi, a ja zobaczę go jeszcze bliżej. Niestety nie przemieszczam się po lesie z taką gracją jak On. Po kilku krokach wylądowałem na kolanach, a w oddali usłyszałem jego wycie. Na koniec naszego spotkania złożyliśmy sobie hołd.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz